środa, 21 września 2011

Decyzje, decyzje, decyzje...

Dzisiejszą notkę dedykuję Irian, która od paru miesięcy bez przerwy mi truje, żebym coś napisała. Gdyby nie ona, pewnie bym rzuciła w cholerę. Dzięki.

Zaskakujące, jak szybko przyzwyczaiłam się do nowego imienia. Myślałby kto, że przyjdzie mi to z większym trudem - w końcu po dawnym życiu pozostało mi chyba tylko imię. A jednak, odkąd stałam się Robin, czułam się... spokojniejsza. Jakbym w końcu, w całym tych chaosie i zagubieniu, odnalazła coś stałego, bezpiecznego i... właściwego? Chciałoby się powiedzieć "znajomego", ale przecież nikt wcześniej nie nazywał mnie w ten sposób - Genevieve była pierwsza. Oczywiście z tym "spokojniejsza" nie należy przesadzać - nadal byłam, delikatnie mówiąc, przybita wydarzeniami poprzedniego dnia. Spotkanie z Chochołem, z tą drugą mną, bardzo mną wstrząsnęło. W jednej chwili straciłam nadzieję na powrót do domu, do rodziny. Z drugiej strony, zmusiło mnie to do przemyślenia sytuacji. Musiałam uporządkować emocje i myśli, zdecydować, komu mogę ufać i co powinnam teraz zrobić ze swoim życiem. Krótko mówiąc: wziąć się w garść. Łatwo powiedzieć, nie?

Stąd wzięła się idea pamiętnika. Opisanie trudnych przeżyć pozwala spojrzeć na nie z pewnego dystansu. A powiedzmy sobie szczerze, z całą pewnością wydarzenia ostatnich dni do najprzyjemniejszych nie należały. Większość dnia spędziłam pisząc w "moim" pokoju na tyłach Paradoxu. I muszę przyznać, że przyniosło mi to ukojenie, przynajmniej częściowe. W miarę jak słowa spływały na papier, czułam jak opadają ze mnie emocje, wydarzenia nabierają nowych znaczeń, dają się oswoić, zrozumieć... a we mnie, słowo po słowie, rodzi się siła, by stanąć na własnych nogach, wziąć życie we własne ręce i zacząć je na nowo.

Przyznaję, że straciłam poczucie czasu i gdy Róża zapukała do moich drzwi, ze zdziwieniem odkryłam, że minęła piąta. Kelnerka z wyraźną troską w głosie zaczęła dopytywać się o moje samopoczucie - nic dziwnego, biorąc pod uwagę okoliczności ostatniego wieczoru. Zapewniłam ją, że już mi lepiej i że nadal jestem zainteresowana wyjściem do galerii... Tak drodzy państwo, zdecydowałam się zaufać Róży - zresztą, Odmieńcom w ogólności również. Przynajmniej na razie. Że niby jestem naiwna? Może. W końcu mój Chochoł mógł mieć rację, może faktycznie pakuję się prosto w pułapkę Fae... Prawda jednak jest taka, że cokolwiek bym nie mówiła o braniu się w garść, byciu silną i innych wielkich słowach, nadal potrzebowałam wsparcia. Odmieńcy jak dotąd zaoferowali mi posiłek i dach nad głową, pieniądze "na start", Róża wspominała coś o zdobyciu nowych dokumentów... I, przede wszystkim, dużo zrozumienia, dobroci, może nawet przyjaźni? Mając do wyboru niepewność co do intencji moich dobroczyńców, a kompletne osamotnienie w całym tym chaosie... Decyzja wydaje się oczywista.

Pozostała mi jeszcze przynajmniej jedna istotna sprawa do przemyślenia. Przyznaję, że nie przyszło mi to do głowy, dopóki Róża nie wspomniała, że galeria jest dziś zamknięta z powodu Niedzieli Palmowej.

Niespodzianka, jestem katoliczką. Zdziwieni? Ja wiem, że ostatnimi czasy jest to rzadkość wśród ludzi w moim wieku, ale naprawdę zdarzają się jeszcze takie dinozaury. Moi rodzice byli wierzący, tak zostałam wychowana i w moim życiu nie zdarzyło się jeszcze nic, co by zachwiało moją wiarą. Aż do teraz. Nie wiem, czy potrafiłabym wyobrazić sobie miejsce bardziej pozbawione Boga niż Arkadia. Tyle cierpienia, samotności, szaleństwa... i tyle piękna. Ocieram się o herezję, wiem. Jednak jakaś część mnie tęskniła za okrutnym urokiem tej krainy, jakaś część chciała tam wrócić, nawet jeśli równocześnie trzęsła się z przerażenia. Czy można nazywać się dzieckiem Boga tęskniąc przy tym za piekłem?

Spacer na Krakowskie Przedmieście upłynął bez żadnych niespodzianek, do Bazyliki Świętego Krzyża dotarłam więc dłuższą chwilę przed rozpoczęciem mszy. Wolałabym wprawdzie odwiedzić moją dawną parafię, ale nie chciałam ryzykować - w końcu ktoś mógłby mnie rozpoznać. Skoro i tak nie mam powrotu do tamtego życia, lepiej nie prowokować niezręcznych pytań. Będę musiała się przyzwyczaić do życia w ukryciu, do unikania znajomych miejsc. Może faktycznie powinnam pójść za "radą" mojego Chochoła i wyjechać z miasta? Myślałam o niej, podziwiając witraże bazyliki. Jaka jest? Czy jest szczęśliwa? Chciałabym ją kiedyś poznać. W sumie to zabawne, ale cały czas myślę o niej, jak o całkowicie odrębnej osobie, nie jak o mojej kopii. Sprawiała wrażenie bardzo... ludzkiej. No właśnie, ludzkiej - powiedziała, że to ona jest "tą prawdziwą". Ciekawe, czy naprawdę w to wierzy, czy może to tylko historyjka wymyślona, by się mnie pozbyć? I ile jest w tym prawdy. Znaczy, żeby nie było - nie uważam, żebym to ja była konstruktem Fae. Wiem, przez co przeszłam, wiem kim jestem. Ale pamiętam też drogę przez Gąszcz, Ciernie rozrywające ciało i duszę. Wiem, ta rozrywana dusza brzmi dziwnie. Ale naprawdę tak się czułam, nadal czuję - jakbym była niekompletna. Nie jestem już taka jak kiedyś. Czy po tym wszystkim wciąż mogę nazywać się człowiekiem? Być może ona będzie teraz lepsza w byciu mną niż ja? Nie pamiętam nawet imion moich rodziców...

To wszystko sprawiało, że w czasie mszy czułam się trochę nie na miejscu. Siedziałam w kącie, ściskając w dłoniach niedużą palemkę kupioną przed kościołem od harcerzy i modliłam się o spokój ducha. Niepewna własnego człowieczeństwa, wciąż przestraszona i zagubiona, potrzebowałam jakiegoś... znaku. Czegoś, czym mogłabym się kierować w tym nowym życiu. Siły napędowej. Kurcze, nawet nie wiem, jak dokładnie to ująć. Jakkolwiek jednak by tego nie nazwać, w kościele tego nie odnalazłam. Do Eucharystii nie przystąpiłam.

Wychodząc z kościoła w zamyśleniu omal nie wpadłam na siedzące na chodniku ośmioletnie może cyganiątko płci nieokreślonej. Dziecko prezentowało sobą obraz nędzy i rozpaczy - szarobrązowe, podarte ubranie, rozczochrane włosy, brudna buzia... W ciemnych oczach malca odbijał się płomień trzymanej przezeń zapałki. Żal ścisnął mi serce. Nie tak dawno jeszcze sama musiałam prosić przechodniów o parę groszy - w moim przypadku była to jednak jednorazowa sytuacja. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, jak to jest żyć z żebrów. Wysupłałam z kieszeni pięciozłotówkę i dałam dziecku, pytając, czy nie mogę mu jakoś pomóc. Jedyną odpowiedzią jaką uzyskałam było przeczące kiwnięcie głową i nieco nieobecne spojrzenie dużych, ciemnych oczu. Kolejne pytania nie doczekały się niczego więcej, ostrzeżenie przed zabawą ogniem również zostało zignorowane. Szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewna czy dziecko w ogóle zdawało sobie sprawę z mojej obecności - sprawiało wrażenie kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Uznałam, że nic tu po mnie i odwróciłam się, starając się nie zwracać uwagi na zimny dreszcz przebiegający mi po plecach. Nie potrafię wyjaśnić czemu, ale cała sytuacja zaniepokoiła mnie. Zdążyłam postawić może dwa kroki, gdy usłyszałam brzęk monety uderzającej o bruk. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą siedziało dziecko, została tylko przybrudzona pięciozłotówka i wypalona zapałka. Cóż, piątak to piątak, skoro dzieciak wzgardził, szkoda żeby się miało zmarnować...
 
Gdy podniosłam monetę, na krótką chwilę zobaczyłam samą siebie.
 
Wzdrygnęłam się. Wrażenie było niesamowite, jakbym nagle rozdwoiła się i stanęła obok, by po chwili znowu wrócić do własnej głowy. Dziwne i, szczerze mówiąc, niezbyt przyjemne. Przez moment dochodziłam do siebie, próbując zwalczyć nagłe zawroty głowy. Potem... Niewiele pamiętam z drogi do Paradoxu. Urywki jakichś wizji, świat oglądany z kilku perspektyw naraz, jakbym była pogrążona w koszmarnym półśnie. W jednej chwili szłam jedną z warszawskich ulic, w drugiej leżałam przygnieciona stertą ciężkiego materiału, w jeszcze innej wszystkim co widziałam było niebo. Dźwięki, raz wyraźne, to znowu przytłumione, chłód metalu na twarzy, krzyk jakiegoś mężczyzny, narzekającego na pijaństwo młodzieży... Traciłam kontakt z rzeczywistością. Nie wiem, jak trafiłam do Paradoxu, ani jak długo trwała moja podróż. Wiem, że gdy w końcu zamknęły się za mną drzwi, w kawiarni było prawie pusto. Za barem stała nieznana mi "zwykła" kobieta, zapewne zmienniczka Róży, w tyle sali siedziało może dwóch klientów. Bardzo dobrze, przynajmniej nie zrobiłam z siebie widowiska przed dużą grupą ludzi... Barmanka - niech będzie błogosławiona - widząc wyraz mojej twarzy i słysząc rozpaczliwe "muszę pogadać z Różą" bez słowa podała mi szklankę whisky i pobiegła po dziewczynę. Alkohol pomógł na krótką chwilę, po chwili jednak wróciły zaburzenia perspektywy. Upadłam, siedziałam przy barze, patrzyłam na samą siebie z jakiejś absurdalnej wysokości... Strach, paraliżujący strach - to Fae, na pewno to jakaś sztuczka mająca zaciągnąć mnie z powrotem do Arkadii! Jednak, choć nie było to łatwe, w tym natłoku wrażeń i obrazów, zaczęłam w końcu dostrzegać wzór. Zapach perfum Róży przywrócił mnie rzeczywistości na dość długo, bym zdołała wykrztusić "moneta". Potem... pamiętam drogę na tyły Paradoxu, małe trzęsienie ziemi, gdy Róża wyciągała monetę z mojej kurtki leżącej na podłodze przy barze i krzyk, mój własny krzyk, że nie wrócę tam, nie chcę, nie do Arkadii, swoją własną, pobladłą twarz widzianą z perspektywy monety... Utratę przytomności przyjęłam z wielką wdzięcznością.

***

Obudził mnie zapach kwiatów i koszmarny ból głowy. Przynajmniej przestałam zamieniać się miejscami z tą cholerną monetą. Powinnam była wiedzieć lepiej, ten dzieciak był jakiś dziwny... Leżałam na łóżku w moim pokoju, obok siedziała zatroskana Genevieve. Niemal natychmiast spostrzegła, że się ocknęłam. Ciepłą, delikatną dłonią gładziła mnie po policzku, szepcząc uspokajające słowa. Nie wiedziała, czy to faktycznie jakaś arkadyjska magia. Nie wiedziała, czy naprawdę jest czego się bać. Tak wiele niewiadomych, tyle niepewności... A wszystko przez głupią monetę! Gdy Genevieve przytuliła mnie, zapewniając, że nikomu nie pozwoli mnie skrzywdzić, puściły mi wszelkie hamulce i rozpłakałam się w głos. Razem ze łzami uchodziło ze mnie napięcie, emocje opadały, aż pozostało tylko jedno uczucie.

Gniew.

Mam dosyć bezsilności. Nie chcę już więcej się bać. Nie chcę zawsze polegać na innych. Nie dam sobą więcej pomiatać. Muszę nauczyć się bronić. Stać się silniejsza. I, paradoksalnie, by to osiągnąć znowu będę potrzebowała pomocy.

Genevieve zgodziła się nauczyć mnie fechtunku.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Koniec i początek

Dzisiejszą notkę sponsorują literki Z jak "znowu sesja" oraz M jak "Mass Effect". Dobre gry są dobre.

Od mojego powrotu do Warszawy minęły trzy dni. Gdy dziś przypominam sobie ten czas, jedna rzecz wydaje mi się znamienna. Poznałam wielu nowych ludzi, odnoszących się do mnie z przyjaźnią i chętnych do pomocy zupełnie obcej dziewczynie. I żadnemu z nich nie podałam swojego imienia. Nie świadczy to zbyt dobrze o moich manierach, ale... Po pierwsze, to właściwie nikt nie pytał. A po drugie i ważniejsze... Sądzę - przynajmniej teraz, bo wtedy z pewnością nie rozważałam tego racjonalnie - że było to słuszne. Może jakoś przeczuwałam, że czas Anny zakończył się bezpowrotnie z chwilą porwania? Może w głębi serca wiedziałam, że nigdy już nie będę taka, jak kiedyś, że dawne imię już do mnie nie pasuje? A może zwyczajnie bałam się, że jeśli wypowiem je głośno, moja Pani mnie znajdzie? Nie wiem, naprawdę nie wiem... Wiem za to, że najwyższy czas opisać, jak skończył się ten niezwykły okres przejściowy w moim życiu, jak przestałam być bezimienną, bezbronną uciekinierką z Arkadii.
Czas opisać, jak 4 kwietnia 2009 roku w końcu stałam się Robin i zaczęłam życie od nowa.

Obudziłam się skandalicznie wręcz późno jak na mnie, bo po dwunastej. Będę jednak uparcie zwalać winę na koszmary. Nieśmiało liczę, że była to jednorazowa akcja, ale to raczej złudna nadzieja. Pewnie długo jeszcze będę borykać się ze wspomnieniami Arkadii... Jeśli w ogóle kiedykolwiek uda mi się zostawić je za sobą. Mocno przybita przeszłam do głównej części Paradoxu na śniadanie. Przynajmniej równowaga w przyrodzie została zachowana - najwyraźniej wczorajsze poirytowanie Róży przeszło na mnie. Kelnerka powitała mnie radosnym uśmiechem. Ze współczuciem i zrozumieniem wysłuchała moich narzekań na koszmary, zapewniła mnie też, że nie powinnam się przejmować ani stłuczoną szklanką, ani "pożyczonym" alkoholem. Nie wiem, jak Róża to robi, ale znowu zaledwie kilkoma słowami udało się jej wlać we mnie nadzieję. Byłam - i jestem nadal - szalenie wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiła. Za opatrzone rany i dach nad głową. Za dobre słowo. Za zrozumienie. I, oczywiście, za śniadanie, które przyrządziła właściwie nie wiem kiedy i podała mi z uroczym uśmiechem. Chciałam jakoś odpłacić jej za wszystko (szczególnie za śniadanie), zwłaszcza że jak dotąd nie życzyła sobie ani grosza za nocleg czy posiłki. Średnio się czułam w roli "pasożyta", biorąc bardzo dużo i nie dając nic w zamian. Wprawdzie Róża zapewniła mnie, że najlepiej odwdzięczę się zdrowiejąc i przyzwyczajając do nowego życia, ale nie mogę powiedzieć, żeby to dużo pomogło. Ostatecznie stwierdziła, że w sumie owszem, jest coś, w czym mogłabym jej pomóc. I tak zostałam wysłana na Żoliborz, celem odebrania butelki Bordeaux z wyśmienitego rocznika nabytej za bezcen przez internet. Adres wydawał mi się dziwnie znajomy, jednak dopiero, gdy Róża pokazała mi mapę, zdałam sobie sprawę dlaczego. Zaledwie dwie przecznice dalej znajdował się mój dom rodzinny. Znowu obudziła się we mnie tęsknota i to mocne postanowienie z poprzednie dnia - że nie będę więcej uciekać, że w końcu muszę wziąć się w garść i wrócić do domu. Oczywiście, powrót do domu nie oznaczał, że zamierzałam zrywać kontakty z poznanymi już Odmieńcami - zbyt wiele im zawdzięczałam i za bardzo ich polubiłam. Sama nawet nie wiem, w którym momencie z moich ust wyrwał się komentarz, że w sumie chętnie poznałabym Różę bliżej i czy nie miałaby kiedyś trochę czasu na jakieś ploty albo coś... Na twarzy kelnerki pojawił się wyraz pozytywnego zaskoczenia. Wyraźnie ucieszyła się, że nie zamierzam siedzieć sama w pokoju i się alienować. Szczerze mówiąc, była to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę - jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, która najbardziej doskwierała mi w Arkadii, byłaby to samotność. Z radością przyjęłam ofertę wieczornego wyjścia do pobliskiej galerii sztuki - Róża zaglądała do mnie poprzedniego wieczora, sprawdzając, czy wróciłam od Łukasza i zauważyła szkice pozostawione na stoliku. Słusznie założyła, że będę zachwycona propozycją. Wyszłam z Paradoxu uskrzydlona myślą o wieczornym wyjściu, całkowicie zapominając, że przecież postanowiłam wrócić do domu i wieczór prawdopodobnie spędzę razem z najbliższymi.

Teraz myślę, że moje roztargnienie wyszło mi na dobre. Gdybym nie umówiła się z Różą, zapewne nie zapukałaby później do mojego pokoju, nie zobaczyła moich łez... Kto wie, gdzie byłabym dzisiaj, gdyby nie bezwiednie wypowiedziane słowa "Chciałabym cię lepiej poznać, Różo". Ale po kolei, nie uprzedzajmy faktów. Bez problemów dotarłam na Żoliborz. Widok znajomych uliczek wprawił mnie w nostalgiczny nastrój - tak niewiele zmieniło się tu w czasie mojej niewoli. Nogi niosły mnie niemalże bez udziału woli i nagle, sama nie wiem kiedy, stanęłam przed furtką rodzinnego domu. Po raz kolejny poczułam, jak ogarniają mnie nerwy. Tak wiele się zmieniło. Tak bardzo JA się zmieniłam. Bałam się, tak bardzo się bałam, że coś pójdzie nie tak, że nie będę pasowała do starego życia... Jak się okazało, wszelkie moje obawy okazały się niczym w porównaniu z rzeczywistością. Przez chwilę stałam tam, próbując znaleźć w sobie dość odwagi, by otworzyć furtkę. Być może tkwiłabym tam jak ten kołek w płocie aż wypuściłabym korzenie, gdybym w kuchennym oknie nie dostrzegła dwóch rozmawiających postaci. Arkadia pozbawiła mnie tak wielu wspomnień, bez trudu jednak poznałam Andrzeja i moją mamę. Serce zabiło mi mocniej, a wszelkie myśli wywietrzały z głowy. Wróciłam do domu! Mamo, tato, Andrzej, kochany, patrzcie - wróciłam! Przygarnijcie mnie na powrót do swych serc i pozwólcie mi zapomnieć o koszmarze, który przeżyłam!

...a potem otworzyły się drzwi i ujrzałam swoją własną twarz, usłyszałam swój własny głos i słowa "wynoś się stąd".

Zdębiałam. W drzwiach stałam ja. Moje lustrzane odbicie. Mój własny, cholerny Chochoł. Koniec moich nadziei na powrót do dawnego życia.

Musiałam przerwać na chwilę pisanie, aby powstrzymać płacz. Tak trudno pogodzić się z tym, że moje miejsce zajął ktoś inny. Jak się okazało, Łukasz pominął w swych opowieściach jeden istotny szczegół - Fae przykładają się do roboty znacznie bardziej, niż sądziłam. Gdy ja tworzyłam kolejne obrazy w Arkadii, moje życie wiodła podróbka. Istota stworzona z kupki szmat, słomy i innego śmiecia, wyposażona w moje wspomnienia i iskrę życia. Chochoł, po prostu.

Szczerze mówiąc, nieszczególnie podoba mi się to określenie. Wolałabym coś bardziej neutralnego - Chochoł ma jednak raczej negatywny wydźwięk, nawet jeśli obedrzeć go z kontekstu historyczno-literackiego. Zakłada brak uczuć, fałsz, brak życia... Nie potrafię myśleć o niej jedynie jako o sztucznym konstrukcie. Wierzę, że żyje, czuje, że jest tak samo prawdziwa jak ja. To, albo jest doskonałą aktorką. Siedziałam zupełnie otępiała na pobliskim murku, po tym jak moja zamienniczka zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Z początku nie rozumiałam, co się stało. Miałam nadzieję, że to tylko kolejny koszmarny sen, że zaraz się obudzę i wszystko będzie tak jak dawniej. A potem ona wyszła przed dom. Podbiegła do mnie, wyraźnie zdenerwowana, powiedziała, że jeśli chcę, wyjaśni mi o co w tym wariactwie chodzi. Twierdziła, że to ona jest tą prawdziwą, którą chciała porwać moja Pani. Że to ja jestem sztuczną kukłą, stworzoną by ją nękać i by kiedyś zająć jej miejsce. Że nie jestem człowiekiem, przecież normalni ludzie tak nie wyglądają. Że jestem głupia, jeśli wierzę innym "uciekinierom", przecież to po prostu inni słudzy Fae. Że jedyne, co mogę zrobić, to wyjechać z miasta, zapomnieć, zniknąć z jej życia. Że tylko tak udowodnię, że mam choć trochę wolnej woli i potrafię przeciwstawić się rozkazom Pani. Płakała. Widziałam na jej twarzy prawdziwą burzę uczuć. Nie do końca docierało do mnie znaczenie jej słów, ale emocje rozumiałam. Ten strach, że jakaś niepojęta siła odbierze jej wszystko, co kocha. Całe zajście trwało może trzy minuty. Ostatnie pytanie, które zadałam prawie że w ostatniej chwili, gdy już chciała odejść, tyczyło się moich bliskich. Czy u nich wszystko w porządku? Czy są szczęśliwi? Czy chociaż o to mogę być spokojna?

Dowiedziałam się, że owszem, jej rodzice i mąż są szczęśliwi i nie pozwoli mi odebrać im tego szczęścia.

JEJ mąż!!

Nie pamiętam, jak długo siedziałam na tym murku, rycząc jak bóbr. Czułam się opuszczona. Zdradzona. Przeraźliwie wręcz samotna. I, jakby tego było mało, całkowicie przemoczona, bo w międzyczasie zdążyło się rozpadać. Nie pamiętam też, w którym momencie doszłam do wniosku, że muszę wrócić do Paradoxu. Tak naprawdę nie do końca wiedziałam po co. Z pewnością nie miałam dość odwagi na konfrontację z Różą czy Genevieve. Nie chciałam wierzyć, że któraś z nich mogłaby mnie okłamać, że opowieść Łukasza to tylko skomplikowane łgarstwo, historyjka dla naiwnych. Z drugiej strony - gdzież indziej miałabym pójść? Nie miałam domu ani przyjaciół, a nie uśmiechało mi się spanie na dworcu czy w opiece społecznej. Poza tym, wciąż miałam butelkę wina dla Róży, no i miło by było przebrać się w jakieś suche ciuchy. Tak naprawdę, to chyba po prostu chciałam usłyszeć od kogoś, że wszystko będzie dobrze. Biorąc pod uwagę to, co przed chwilą usłyszałam, powrót do rzekomych sług Pani może wydawać się kiepskim pomysłem... Ale bądźmy szczerzy, jedyną alternatywą było rzucenie się pod metro. Dotarłam do Paradoxu kilka minut przed osiemnastą. Przemknęłam do swojego pokoju i doprowadziłam się do względnego porządku, tylko po to, by ponownie wybuchnąć płaczem. Przez dobrych kilka minut siedziałam z podkurczonymi nogami na łóżku i zanosiłam się szlochem - zbyt wystraszona, by poszukać Róży i zbyt zrezygnowana, by po prostu gdzieś uciec.

Podczas gdy ja przeżywałam kolejny atak histerii, do drzwi zapukała Róża. Chciała spytać, czy jestem gotowa do wyjścia - w końcu byłyśmy umówione na wypad do galerii. Usłyszała mój płacz i już po chwili siedziała przy mnie, trzymając za ręce i próbując uspokoić. Wyjaśniła, czym są Chochoły, przeprosiła także za wcześniejsze ominięcie tej informacji. Ona sama zapomniała na śmierć, a Łukasz istnienia Chochołów nie przyjmuje do wiadomości. Powoli uspokajałam się na tyle, by przestać płakać i zastanowić się, czy chcę jej wierzyć. I choć jest to trochę naiwne, doszłam do wniosku, że chcę. I nawet nie chodzi o to, że nie do końca miałam wybór. Musiałam komuś zaufać. Potrzebowałam jasnego punktu, zakotwiczenia, wiary, że coś na tym świecie może być dobre. Przed porwaniem nie miałam co do tego większych wątpliwości, ale teraz... Teraz mogłam tylko wierzyć, że kobieta, którą znam trzeci dzień, nie okłamuje mnie i za parę dni nie wyląduję z powrotem w Arkadii. Że naprawdę jest moją przyjaciółką i oferta, że zostanie ze mną tej nocy, żebym nie czuła się samotna, rzeczywiście wypływa z dobrych intencji. I, przede wszystkim, musiałam zaakceptować, że nic, nigdy, nie będzie już takie jak kiedyś. Nigdy.

Było już grubo po północy, polało się sporo alkoholu i wiele słów zostało wypowiedzianych. Siedziałyśmy w moim pokoju i gadałyśmy o pierdołach, a ja czułam się już trochę lepiej. Na tyle, by podjąć jakieś decyzje.

"Wiesz Różo, właściwie nigdy ci się porządnie nie przedstawiłam. Mam na imię Robin."

sobota, 20 lutego 2010

Pytania, odpowiedzi i sny

Dzisiejszą notkę sponsorują literki Ś jak "święta", S jak "sesja" oraz D jak "Dragon Age". Kupcie tę grę. Warto.

Jedną z rzeczy, do których będę musiała się przyzwyczaić po powrocie, jest mój nowy wygląd. Rankiem, trzeciego dnia na wolności, spędziłam dobry kwadrans w łazience, przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze. Bynajmniej nie kierowała mną kobieca próżność - raczej niedowierzanie. Niby nie powinnam się dziwić, w końcu widziałam już, co pobyt w Arkadii może zrobić z ludźmi - przynajmniej nie mam kwiatu zamiast włosów, jak Róża. Ale oglądanie takich zmian na sobie to zupełnie co innego. Tatuaż, jak się okazało, pokrywał nie tylko moją twarz. Fantazyjne wzory wiły się przez niemal całą lewą połowę ciała, zdobiły także prawą rękę. Jednak, jakkolwiek niezwykłe nie byłoby nagłe pojawienie się tatuażu na ciele, nie to najbardziej przykuwało wzrok. Włosy. Co z nimi? Otóż problem tkwi w ich kolorze. Gdy wchodziłam do łazienki były pomarańczowe. Kilka chwil później były niebieskie, by w końcu przybrać barwę mojej zielonej bluzki. Spontaniczne zmiany koloru objęły również oczy. Przy tym wszystkim delikatnie zaostrzone uszy były naprawdę nic nie znaczącym detalem. Myślę, że teraz łatwo już zrozumieć, dlaczego przez tyle czasu gapiłam się w lustro. Całe szczęście, że zwykli ludzie nie widzą prawdziwych twarzy uciekinierów z Arkadii. Poprzedniego dnia Róża opowiedziała mi, jak to działa. Mien, czyli prawdziwy wygląd odmieńca skrywany jest przed ludzkim wzrokiem przez Maskę. W sumie domyślałam się tego, w końcu nikt mnie nie zaczepiał na mieście... Przy czym odmieńcy także mogą dostrzec Maskę, jeśli tylko tego zechcą. I muszę przyznać, że niezwykle krzepiące było, gdy zobaczyłam swoją własną, tak znajomą, tak ludzką twarz - może kolor włosów i oczu był jakby... intensywniejszy, ale to nadal byłam ja. Nie jestem w stanie wyrazić słowami, jak ważne to dla mnie było.

W końcu głód wygnał mnie do głównej części kawiarni. Uśmiechnęłam się, gdy za ladą dostrzegłam Różę. Dużo jeszcze wody w Wiśle upłynie, zanim zacznę znowu czuć się pewnie w Warszawie, ale widok znajomej, przyjaznej twarzy o poranku dodawał mi otuchy. Z początku byłam trochę zła, że poprzedniego dnia zostawiła mnie samą, ale nie trwało to długo. Wyraźnie ucieszyła się, gdy mnie zobaczyła i już po chwili rozmawiałyśmy jak stare przyjaciółki. Niezwykle poprawiło mi to humor - jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, która najbardziej doskwierała mi w niewoli, byłaby to samotność, dlatego teraz niezwykle doceniałam każdy kontakt z innym, przyjaznym człowiekiem. W trakcie pogawędki nie trudno było zauważyć, że Róża jest czymś poirytowana. Zapytana jako powód swego zdenerwowania wskazała "tych wariatów z Dworu Jesieni", których wybryki wygnały ją z kawiarni poprzedniego wieczoru. Opowiedziała mi pokrótce o czterech Dworach, na które podzielona jest społeczność odmieńców. Celowość tego podziału Róża wyjaśniła różnicami w podejściu uciekinierów do niewoli i pobytu w Arkadii. Niektórych wiąże strach przed ponownym porwaniem - znaczy, strach większy niż w przypadku pozostałych, bo akurat ten lęk łączy wszystkich odmieńców - ci lądują w Dworze Zimy. Ci, którzy wolą stawić czoła potencjalnemu niebezpieczeństwu gromadzą się pod sztandarem Lata. Są jeszcze tacy jak Róża z Dworu Wiosny, którzy szukają radości w życiu, starają się nie pamiętać o okrucieństwach Fae. I w końcu Jesień, sprawiająca tyle problemów Jesień, zbierająca tych, którzy pragną poskromić moc Arkadii i kształtować rzeczywistość na własną modłę, tak jak robią to Fae w swojej domenie. A czasem mają akurat kaprys wykorzystać swoje niezwykłe zdolności do dziwnie rozumianej zabawy - co objawia się na przykład potężnym gradobiciem w środku kwietnia. W takiej sytuacji nie dziwiłam się szczególnie zdenerwowaniu Róży. Doprawdy, jak można być tak nieodpowiedzialnym... Oczywiście zainteresowały mnie te "zdolności", których tak beztrosko nadużywali członkowie Dworu Jesieni - byłam ciekawa, czy ja również wyniosłam z Arkadii coś więcej niż tylko kolorystycznie niezdecydowane włosy. Róża zapewniła mnie, że ja także mam nieco większe możliwości niż przeciętny człowiek, była jednak w pracy i nie za bardzo miała czas, by wdawać się w szczegóły. Zasugerowała mi wizytę u innego odmieńca - antykwariusza imieniem Łukasz - który z chęcią opowie mi więcej o społeczności odmieńców i wszystkich tych zmianach, które zaszły w moim życiu. Ucieszyłam się, że w końcu znajdę odpowiedzi na chociaż część dręczących mnie pytań. A skoro o pytaniach mowa, to istniało jeszcze jedno, które domagało się wyjaśnienia.

Genevieve i jej zaskakujące pożegnanie. Powiedzmy sobie szczerze, to dość nietypowe, kiedy ledwo co poznana kobieta, o której właściwie nic nie wiem, zwraca się do mnie nie moim imieniem. W porządku, niby się nie przedstawiałam, ale skąd jej się w ogóle wziął taki pomysł? Róża, spytana, czy kojarzy Genevieve, w pierwszej chwili roześmiała się serdecznie. Przyznaję, że z początku trochę mnie to spłoszyło - a bo to ja wiem, czemu to powód do śmiechu? Może nieświadomie strzeliłam jakąś gafę, albo moja tajemnicza wybawicielka jest jakaś dziwna? Ale nie, chyba po prostu dawno nikt nie zadał jej podobnego pytania, odparła bowiem, że każdy odmieniec w Warszawie zna Genevieve. Zapewniła mnie również, że to dobra kobieta - i cokolwiek miałoby to oznaczać, zabrzmiało dość krzepiąco. Róża z niezwykłym zainteresowaniem wysłuchała opowieści o mojej niefortunnej przygodzie z bandytami, wyraźnie ożywiając się przy fragmencie z nowym imieniem. Gdy skończyłam, przez chwilę rozważała coś w milczeniu, by w końcu spytać, co ja właściwie sądzę o imieniu "Robin". Tu akurat odpowiedź była dość prosta - podpasowało mi niemal od razu, choć właściwie nie potrafię powiedzieć dlaczego. Oczywiście, wtedy jeszcze nie myślałam o nim w kontekście nowego imienia - ale podobało mi się. Róża powiedziała, że praktycznie każdy odmieniec, z bardzo nielicznymi wyjątkami, posiada takie właśnie drugie imię, niektórzy wręcz sądzą, że podawanie prawdziwego przynosi pecha. I że jeśli mi się podoba, Genevieve z pewnością się ucieszy, jeśli przyjmę je od niej w podarunku. Najwyraźniej musiała uznać, że z jakiegoś powodu do mnie pasuje. Miałam wrażenie, że Róża nie mówi mi wszystkiego, ale też nie wydawało mi się, by był sens drążyć temat - skoro Róża próbowała coś przede mną ukryć, widocznie miała ku temu jakieś powody. A ja chyba nie czułam się jeszcze dość pewnie, by próbować wyciągać z niej całą prawdę. Poza tym... Chyba po prostu chciałam jej ufać, na tyle by pozwolić jej mieć swoje tajemnice. Może było to głupie i naiwne z mojej strony - ale wiecie co? Mało mnie to obchodzi. Nie chcę przeżyć reszty mojego życia w strachu. Zwyczajnie nie chcę. I kropka.

W końcu doszłam do wniosku, że dość już przeszkadzania Róży w pracy i należałoby zagospodarować jakoś resztę dnia. O piątej miałam spotkać się z Łukaszem, a nadmiar wolnego czasu zamierzałam przynajmniej po części wykorzystać na zakupy. Po wydostaniu się z Gąszczu miałam na sobie to samo ubranie, co w chwili porwania. Czy naprawdę muszę dodawać więcej? Dzięki Bogu, nie wyglądałam aż tak tragicznie, jak bym mogła, biorąc pod uwagę czas spędzony przeze mnie w Arkadii, ale zdecydowanie nie był to wizerunek, jaki chciałabym pokazywać światu. Dzięki pieniądzom otrzymanym od Róży - czy też raczej pożyczonym, zamierzałam je oddać, jak tylko się porządnie na nowo zahaczę w Warszawie - udało mi się uzupełnić garderobę w stopniu wystarczającym, by przetrwać najbliższe dni. Niech Bóg błogosławi ciuchlandy, można w nich dostać prawdziwe perełki za przyzwoitą cenę. Zakupy upłynęły mi w całkiem przyjemnym nastroju i wszystko byłoby cudownie, gdyby nie jeden drobny szczegół, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi.

Daty. Zostałam porwana w maju 2007 roku. Spędziłam w Arkadii dziesięć lat - przynajmniej do tej pory byłam przekonana, że mój pobyt tam tyle trwał. Jakież było moje zdziwienie, gdy na billboardzie reklamującym koncert jakiejś gwiazdeczki, o której w życiu nie słyszałam, zobaczyłam duży napis "2009". Jakby nie patrzeć 2007 plus dziesięć lat to nie wychodzi 2009. Żadną miarą. Niby plakaty mogą wisieć kilka lat, ale przecież nie billboardy w centrum Warszawy... Przez dłuższą chwilę przetrawiałam tę informację, siedząc na ławce i gapiąc się bezmyślnie w przestrzeń. Dwa lata. Nie dziesięć. Dwa. Jedną z przyczyn, dla których nie pojawiłam się w domu od razu po powrocie, był strach przed reakcją rodziny. Po dziesięciu latach mogli już dawno mnie pochować i opłakać. Po dwóch... Może jeszcze mnie szukają? Czekają na mnie? Może...

Nie potrafię nawet powiedzieć, w jaki sposób dotarłam na Żoliborz. Po prostu w którymś momencie stanęłam przed furtką mojego rodzinnego domu. Brakuje mi słów na opisanie, co wtedy czułam. Nic nie odda w pełni tej burzy uczuć, tego mętliku w głowie... Wierzyłam wtedy, naprawdę wierzyłam, że będę mogła tam wrócić, że wszystko będzie tak jak dawniej, że wszystko będzie dobrze. W domu nikogo nie było - w sumie nie powinnam się dziwić, normalny dzień pracy. Ale nie szkodzi. Sam widok domu, ogrodu pielęgnowanego przez mamę, okien mojego pokoju... Przez dobrą godzinę siedziałam na ukruszonym murku naprzeciwko. Kiedy odchodziłam, bogatsza byłam o kilka szkiców i ziarno nadziei, kiełkujące w moim sercu.

Nadzieja nadzieją, ale przed prawdziwym powrotem do domu chciałam jednak porozmawiać z Łukaszem i zabrać tę garstkę swoich rzeczy z Paradoxu. Poza tym, Róża mogłaby się martwić, gdybym tak nagle nie wróciła na noc... Dlatego też o piątej grzecznie stawiłam się w antykwariacie na Kubusia Puchatka, licząc, że uzyskam odpowiedzi na chociaż kilka pytań. Przyznam, że nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać - Róża nie mówiła mi nic o Łukaszu, wiedziałam o nim tylko tyle, że lubi opowiadać. Sam antykwariat wyglądał jak najbardziej stereotypowy antykwariat świata. W słabym oświetleniu półki zdawały się formować labirynt, a zapach starych książek wymieszany z wonią tytoniu przyprawiał o lekki zawrót głowy. Choć może to dziwne, czułam się tam bezpiecznie. Mogłabym tam zaszyć się na kilka godzin z dobrą książką i zwyczajnie zapomnieć o istnieniu całej reszty świata. Ale nie po to tam przyszłam. Gdy przekroczyłam próg, przy drzwiach zadźwięczał nieduży dzwonek, a gdzieś z głębi antykwariatu dobiegł głos sprzedawcy - "Tak, tak, już idę, proszę chwilkę poczekać". W końcu zza góry książek wyszedł niewysoki, bardzo chudy staruszek w grubych okularach. Co ciekawe, miał kruczoczarne włosy - przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo na drugi można było dostrzec, że tak naprawdę głowa mężczyzny pokryta jest mrowiem malutkich literek. Chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, co Arkadia może zrobić z człowiekiem. Gdy wyjaśniłam, że przysłała mnie Róża, Łukasz bardzo się ucieszył. Widać było, że lubi gości, a - jak sam wspomniał - dawno nie pojawił się żaden nowy odmieniec, miło widzieć nowe twarze. Szybko zamknął antykwariat i zaprosił mnie na pogawędkę przy herbacie. Bez oporów podążyłam za nim po absurdalnie długich schodach - zdawało się, że z parteru prowadzą od razu na trzecie piętro - aż do dużych, ciężkich drzwi zamkniętych na klucz. Myślałam, że nie zobaczę już nic bardziej nietypowego od tych nieszczęsnych schodów - jak się okazało, bardzo się myliłam. Za drzwiami ujrzałam bowiem pomieszczenie, które żadną miarą nie mogło zmieścić się w kamienicy. Okrągłe pomieszczenie wysokie było na co najmniej kilka metrów, pod każdą ścianą zaś stały półki z książkami - jakby mało ich było w antykwariacie poniżej. Przyznaję, że na chwilę odebrało mi mowę. Pośrodku komnaty - naprawdę, nie znajduję lepszego słowa - stał nieduży, okrągły stolik i kilka wygodnych foteli. Łukasz gestem zaprosił mnie, abym się rozgościła, po czym poszedł przygotować herbatę. Oczywiście, gdy tylko w końcu usiadł, moim pierwszym pytaniem było "czy to miejsce to pana dzieło?". Ku mojemu zdumieniu, staruszek odpowiedział, że tak naprawdę znajdujemy się w Gąszczu! Jak się okazało, Gąszcz w pewnym stopniu da się oswoić - istnieją w nim wyrwy, coś w rodzaju polan, zwane przez odmieńców Dziuplami. Trudno mi było uwierzyć, że w Gąszczu, tym strasznym Gąszczu, przez który przedzierałam się tak niedawno, można znaleźć miejsca bezpieczne i spokojne. Cóż, powinnam w końcu przyzwyczaić się do myśli, że świat jest znacznie bardziej zadziwiający, niż kiedyś mi się wydawało. Z pewnością jeszcze nie raz będę słuchać z niedowierzaniem o cudach i koszmarach, o jakich mi się nigdy nie śniło...

Łukasz przez długie godziny opowiadał mi o społeczności odmieńców - przez samych Zagubionych zwanej Księstwem Warszawskim. Doprawdy, nie wiem, kto wpadł na taką nazwę, ale musiał mieć dość przewrotne poczucie humoru. Mówił o Dworach, przybliżył mi też problem czasu w Arkadii. Jak się okazało, mój problem "to właściwie jak długo mnie nie było" nie jest czymś specjalnie niezwykłym. Czas w Arkadii, jak wszystko zresztą, nie działa do końca tak, jak w naszym świecie. I tak wieloletnia niewola u Fae może trwać zaledwie minutę czasu ziemskiego - i odwrotnie, po jednym dniu pobytu w Arkadii człowiek może wrócić całe dekady po swoim zniknięciu. Ja wykpiłam się stosunkowo niedużym kosztem. Opowieści Łukasza ciągnęły się naprawdę długo i streszczenie ich wszystkich zajęłoby mi pewnie drugie tyle - zwłaszcza, że staruszek ma tendencje do nieco chaotycznych dygresji. Zbliżała się już jedenasta, gdy rozmowa zeszła na temat mojego powrotu do domu. Łukasz stanowczo odradził mi próby odzyskania dawnego życia. Wtedy nie rozumiałam jeszcze, że kierowała nim wyłącznie troska... Wzburzona zapewniałam, że przecież po to uciekałam z Arkadii, by wrócić do najbliższych, że nie porzucę "tak po prostu" wszystkiego, co kochałam. Że przecież to nie tak miało być! Przyznaję, że wpadłam w lekką histerię. Od nowa układać sobie życie? Bez dokumentów, studiów, bez rodziny? Bez mojego ukochanego Andrzeja? Miałam tak po prostu zapomnieć o tym wszystkim? Nie, nie mogłam tak po prostu się poddać! Może gdybym wcześniej nie odwiedziła domu... Może wtedy byłabym w stanie tak po prostu zacząć od nowa. Ale nie, nie teraz, gdy wiem, że jest do czego wracać! Jutro. Jutro muszę w końcu stawić czoła moim lękom i sięgnąć po to, co utraciłam. Nie mogę cały czas uciekać. Nie mogę!

W końcu pożegnałam się z Łukaszem i bez problemów wróciłam do Paradoxu. Staruszek zachęcił mnie do ponownych odwiedzin i z pewnością kiedyś skorzystam z oferty. Jednak to był intensywny dzień i w tej chwili nie opowieści mi były potrzebne, a kilka godzin zdrowego snu. Że tak powiem, chcieć to ja sobie mogę. Obudziłam się z wrzaskiem jakoś w środku nocy i dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że nie jestem uwięziona w koszmarnym labiryncie półek, że ziemia nie faluje mi pod stopami, że nie słyszę okrutnego głosu mojej Pani... Sen. Tylko sen.

Ha! Żeby to było takie proste! Dłuższą chwilę zajęło mi opanowanie szlochu. Kiedy w końcu uspokoiłam się na tyle, by względnie racjonalnie myśleć, wymknęłam się do kawiarni poszperać w barku. Wiedziałam już, że tej nocy raczej nie zasnę, a jeśli mam jakoś przetrwać do rana, to tak zupełnie na trzeźwo też nie dam rady. Mogłam tak siedzieć przy barku i popijać kieliszek za kieliszkiem aż do rana. A przynajmniej aż do momentu, w którym kieliszek nie wypadł mi z drżącej ręki i nie rozbił się w drobny mak, co wywołało kolejny napad histerycznego szlochu. Dlaczego mnie to spotkało? Czym sobie zasłużyłam na takie cierpienia? Czy nie mogę nawet spokojnie się wyspać, nie nękana koszmarami? Musiałam wyglądać strasznie żałośnie, siedząc tak skulona na podłodze i zalewając się łzami. Może dlatego los się nade mną zlitował? Gdy poczułam dotyk czyichś dłoni na ramionach z początku prawie podskoczyłam ze strachu i zaskoczenia. Po chwili jednak usłyszałam spokojny, kojący głos Genevieve. I do diabła, nie mam pojęcia, co robiła tam o tak pogańskiej porze, ale nie zamierzam narzekać. Była tam, bym mogła wypłakać się na ramieniu kogoś, kto rozumie mój strach. Bym mogła dostrzec światło w mroku, jakkolwiek kiczowato by to nie brzmiało. I bym mogła ponownie zasnąć, pod jej czujnym okiem, czując jak trzyma mnie za rękę, jakbym była małą dziewczynką, bojącą się potworów spod łóżka.

Nigdy więcej nie będę lekceważyć potworów spod łóżka. Przysięgam.
cdn.

niedziela, 22 listopada 2009

Paradox po raz pierwszy

Notka odautorska: Ze względu na różne wesołe czynniki czas akcji został przesunięty na kwiecień 2009 roku. Poprawka w poprzednich notkach pojawi się za tzw. niedługo (czyli za jakiś kwadransik). Więcej zmian w chronologii nie przewiduje się. Poza tym pragnę podziękować Ysenowi i Vodhowi za pomoc z tą notką, która w pewnym momencie śniła mi się po nocach i próbowała zjeść mój mózg. Gdyby nie ich pomoc, chyba nigdy nie przeszłabym przez ten koszmarny kawałek gdzieś w połowie...

To, co miało być krótką drzemką, ostatecznie przeciągnęło się do piętnastej. Następnego dnia. Przespałam trzydzieści godzin i, prawdę mówiąc, nadal byłam śpiąca. Z trudem zwlokłam się z łóżka i rozglądając się bezmyślnie po pokoju próbowałam poskładać wspomnienia z dnia poprzedniego w jakiś logiczny ciąg zdarzeń. Olbrzym o metalowej skórze - ostatecznie nie zapytałam go o imię - odstawił mnie do kawiarni koło Łazienek, jak to ujął "prowadzonej przez naszych". "Ktoś z naszych" okazał się bardzo szczupłą dziewczyną z wielkim, rozłożystym kwiatem róży zamiast włosów. Nie miałam już siły się dziwić. Kobieta bez zbędnych pytań poprowadziła mnie na tyły kawiarni, gdzie mogłam w spokoju się umyć i opatrzyć rany. Wkrótce wylądowałam w niedużym, prosto urządzonym pokoiku. Może trochę za mało światła jak na mój gust, ale to akurat było do przewidzenia, kawiarnia znajdowała się w suterenie. Zresztą naprawdę nie byłam w pozycji do narzekania. W pokoju było łóżko. Szerokie, całkiem wygodne i przynajmniej na jakiś czas całkowicie do mojej dyspozycji. Więcej naprawdę nie było mi trzeba do szczęścia. Po niedługim czasie spałam już jak dziecko, rozkoszując się zapachem czystej pościeli i chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Oczywiście tuż po przebudzeniu nie wiedziałam jeszcze, że moja drzemka trwała przeszło dobę. Ale cóż, bądźmy szczerzy, nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tak wielu rzeczy...
Dłuższą chwilę zajęło mi zebranie w sobie dość odwagi, by wyściubić nos z pokoju. W końcu jednak otworzyłam drzwi i wyszłam na wyjątkowo psychodeliczny korytarz. Kafelkowa szachownica zdawała się poruszać - może i złudzenie optyczne, ale bardzo niepokojące złudzenie optyczne - a dziwaczny wzór na ścianach tylko dopełniał upiornego wrażenia. Z trudem zwalczyłam w sobie chęć powrotu do względnego bezpieczeństwa pokoju i wciąż pełna obaw skierowałam się do głównego pomieszczenia kawiarni. Muszę przyznać, że lokal wywoływał całkiem interesujące wrażenie. Pierwsze w oczy rzuciły się książki. Całe mnóstwo książek poupychanych na licznych półkach wiszących na chyba wszystkich ścianach. Oprócz tego sporo plakatów ze smokami, elfami i zielonymi ludzikami strzelającymi do dzielnych astronautów. Jednym słowem - knajpa fantastów. Umiejscowienie w suterenie tylko dodawało jej niezwykłości. Z zamglonych wspomnień poprzedniego życia udało mi się wyciągnąć nazwę tego miejsca - kawiarnia Paradox. Byłam tu kiedyś z Andrzejem, z okazji jakiegoś zlotu miłośników fantastyki. Andrzej uwielbiał science-fiction, potrafił godzinami zanudzać mnie opowieściami o statkach kosmicznych i innych wielkich robotach... Przy stolikach siedziało kilkoro ludzi - tak, tym razem na pewno ludzi, w żaden sposób nie wyróżniali się wyglądem od przeciętnego Jana Kowalskiego - ogólnie jednak w kawiarni było raczej pustawo. Za barem stała poznana poprzedniego dnia kelnerka. Wcześniej nie zwracałam szczególnej uwagi na otoczenie i zauważyłam tylko kwiat na jej głowie. Teraz mogłam przyjrzeć się jej dokładniej i muszę przyznać, że był to dość przyjemny widok. Róża - gdyż tak brzmi jej imię - choć nie sposób nazwać jej klasyczną pięknością, jest naprawdę ładną kobietą. Trochę ode mnie wyższa - co akurat nie jest szczególnie trudne przy moim niecałym półtora metra wzrostu - i bardzo smukła, w pewien dziwny sposób rzeczywiście przypominała kwiat, od którego wzięła imię. Miała wyjątkowo duże, brązowe oczy, otoczone siateczką bardzo długich rzęs. Wokół niej unosiła się subtelna woń kwiatowych perfum - choć w sumie nie mam pewności, czy to czasem nie jej "naturalny" zapach, koniec końców, ma różę na głowie. Miała też ładnie wykrojone usta, pociągnięte szminką w kolorze jej "włosów" i wyjątkowo ciepły uśmiech, którym powitała mnie, gdy ostrożnie zbliżyłam się do baru.
- Dzień dobry śpiąca królewno! Już się zastanawiałam, czy wszystko w porządku, przespałaś mnóstwo czasu. - Jej wysoki głos (śpiewałaby na pewno sopranem) brzmiał dość zwyczajnie, a zarazem zadziwiająco sympatycznie. To jeden z tych głosów, które nawet w deszczowy, poniedziałkowy poranek potrafią sprawić, by "dzień dobry!" brzmiało wesoło i nastrajało optymistycznie. Właśnie wtedy uchwyciłam też zapach smażonej jajecznicy - i przysięgam, nie mam pojęcia dlaczego nie wyczułam tego zapachu wcześniej. Błyskawicznie uzmysłowił mi, że wprost umieram z głodu. Róża ze śmiechem nałożyła mi solidną porcję, tłumacząc, że przynajmniej chwilowo nie muszę się niczym niepokoić, jestem wśród przyjaciół i że dopóki nie znajdę sobie lepszego miejsca mogę zatrzymać się w Paradoxie. Jak się okazało, nie jestem jedyna, która została porwana przez Fae. W samej Warszawie mieszka coś koło setki ludzi, którym udało się uciec z Arkadii i którzy sami siebie nazywają Odmieńcami. Którzy rozumieją, przez co przeszłam, przeżyli podobny koszmar, wiedzą, co to znaczy być niewolnikiem Fae. Nie potrafię nawet wyrazić ogromu ulgi, jaką poczułam. Wciąż miałam duże problemy z odnalezieniem się na nowo w tym świecie, nie zniknęły również obawy związane z powrotem do rodzinnego domu. Jakby mało było mojej niepewności, czy będę jeszcze pasować do "zwyczajnego" życia, to przecież po dziesięciu latach mogli już dawno uznać mnie za zmarłą... Świadomość, że nie muszę samotnie borykać się z tym wszystkim, była jak plaster na udręczoną duszę. Podejrzewam, że duży wpływ na poprawę mojego samopoczucia miała sama Róża, która jest osobą niezwykle ciepłą i sympatyczną. Po zaledwie kilku minutach rozmowy byłam już prawie zupełnie spokojna. Oczywiście, wszystko co dobre kiedyś się kończy - na chwilę tylko uśpione lęki natychmiast powróciły, gdy Róża oznajmiła, że musi wyjść. Mój niepokój musiał wyraźnie pojawić się na mojej twarzy, bo Róża od razu pospieszyła z wyjaśnieniami - że bardzo jej przykro, że naprawdę chciałaby poświęcić mi więcej czasu, ale dzisiaj akurat nie może i że jutro mi wszystko wyjaśni... Rzuciła jeszcze kilka słów otuchy, wcisnęła mi do ręki nieduże zawiniątko ("klucze do pokoju i trochę grosza. I nie przejmuj się, to dla nas żaden problem") i nawet się nie zorientowałam, jak zostałam sama...
Tylko spokojnie, panuję nad sytuacją. Bo panuję, prawda?!
No dobrze, bądźmy racjonalni. A przynajmniej postarajmy się być. Z Różą czy bez - jestem w końcu dorosłą, rozsądną kobietą, mieszkałam w Warszawie od urodzenia, dam sobie przecież radę przez jeden wieczór. Nie takie rzeczy się robiło. Tylko co ja mam teraz ze sobą zrobić? Siedzieć sama w Paradoxie aż uświerknę? O nie, chyba bym zwariowała do końca - bo zupełnie normalna to ja po tym wszystkim już na pewno nie jestem. Zbyt długo tkwiłam w samotności, mając jedynie moją Panią za towarzystwo. Wyjść gdzieś, do ludzi, zająć się czymś, pozbierać myśli...
Z początku nie miałam żadnego konkretnego celu na myśli, po prostu chciałam się przespacerować i uporządkować trochę chaos panujący w mojej głowie.W którymś momencie pomyślałam jednak, że skoro już udało mi się wrócić, to powinnam zaopatrzyć się w zestaw przedmiotów niezbędnych do przeżycia. Co w moim przypadku oznaczało wycieczkę na Mazowiecką, do sklepu dla plastyków. Tak, wiem, nie musicie mi mówić, że to chore. Artyści tak mają, nieodwracalna skaza w mózgu, nic nie poradzę. Niepokoiłam się trochę, czy będę w stanie dalej malować po tym, przez co przeszłam z rozkazu mojej Pani, czy będę w stanie czerpać z tego taką samą radość, jak przed porwaniem. Doszłam jednak do wniosku, że nie przekonam się, jeśli nie spróbuję. W drodze rozmyślałam nad swoją obecną sytuacją. Oczywiście, jak najszybciej chciałam spotkać się z rodziną i z Andrzejem (no dobrze - przede wszystkim z Andrzejem), pytanie brzmiało, co to znaczy "jak najszybciej". Cały czas bałam się konfrontacji - pobyt w Arkadii zmienił mnie tak bardzo, poza tym nie było mnie tak długo... Być może to głupie z mojej strony, ale naprawdę bałam się reakcji moich bliskich. Poza tym, co miałabym im powiedzieć? Przecież nie prawdę... Ostatecznie postanowiłam poczekać z powrotem do domu, dopóki nie porozmawiam na spokojnie z kimś, kto też przeszedł ten koszmar. Może mają jakieś wskazówki, podzielą się doświadczeniami, pomogą przystosować się na nowo do życia w tym świecie... Zresztą, dzisiaj i tak musiałam wrócić do Paradoxu, czułabym się niezręcznie tak po prostu znikając bez słowa.
W końcu dotarłam na Mazowiecką i, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, sklep stał dokładnie tam, gdzie stał przed moim porwaniem. Ku mojemu jeszcze większemu szczęściu sklep był otwarty, a moje wcześniejsze obawy w kwestii malarstwa okazały się nieuzasadnione. Szczerząc się jak głupi do sera (w tym przypadku do kredek) sprawdziłam, ile właściwie pieniędzy dostałam od Róży. Na chwilę mnie przytkało, kiedy w niedużym woreczku zobaczyłam nieco ponad trzy tysiące złotych. W porządku, spodziewałam się, że na szkicownik i parę ołówków starczy, ale że tyle... Z trudem stłumiłam ochotę wydania całej sumy na farby i sztalugę i ograniczyłam się do rzeczy absolutnie niezbędnych - w końcu dopóki nie wrócę do domu lepiej nie obładowywać się sprzętem, poza tym i tak chciałam zwrócić Róży pieniądze, gdy tylko będę w stanie. Nie zmienia to faktu, że kompletowanie tych "absolutnie najpotrzebniejszych" rzeczy zajęło mi dobre pół godziny, a mogłabym pewnie siedzieć w sklepie jeszcze dłużej. Kiedy w końcu zdecydowałam się na powrót, wszystkie moje dotychczasowe lęki i problemy dziwnym trafem zniknęły. Z szerokim uśmiechem na ustach i głową w końcu wolną od trosk udałam się z powrotem w stronę Paradoxu.
Niestety, jak się okazało, los mnie nie kocha. No dobrze, trochę w tym mojej winy - nie byłam szczególnie uważna, a kiedy w zamyśleniu wpadłam na jakiegoś mężczyznę było już za późno. W jednej chwili stałam otoczona przez kilku dość niesympatycznie wyglądających wyrostków, z których jeden mówił coś o nabitych siniakach, drogich szpitalach i wyskakiwaniu z kasy. W jednej chwili całe szczęście wynikłe z zakupów gdzieś się ulotniło. Kompletnie przerażona nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa, nie mówiąc już nawet o jakimś sensownym działaniu. W duchu przeklinałam swoje gapiostwo i głupotę, przez którą nie zostawiłam części gotówki w Paradoxie. Z moich ust wyrwał się krótki okrzyk, kiedy jeden z napastników wyrwał mi torbę z zakupami z rąk. Śmiech chłopaków nie wróżył nic dobrego...
I wtedy stał się cud.
Choć wciąż trudno mi w to uwierzyć, ratunek zawdzięczam kobiecie. Słowa "co tu się dzieje?" na chwilę zbiły napastników z tropu. Szybko odzyskali animusz, gdy zorientowali się, że to tylko jedna kobieta. Jak się okazało - niesłusznie. Gdy nieznajoma, całkowicie niewzruszona przewagą liczebną, wyraziła swoje powątpiewanie w tłumaczenia o kłótni z dziewczyną, jeden z otaczających mnie chłopaków zaatakował. Ułamek sekundy później leżał na chodniku. Kolejny próbował szczęścia z takim samym skutkiem. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak to się stało, wszystko działo się tak szybko... Zaledwie chwilę później niedoszli rabusie zniknęli gdzieś za rogiem, a niski, kobiecy głos pytał, czy nic mi nie jest.
Mało nie usiadłam z wrażenia. Kobieta była odmieńcem! Doprawdy, jakie są szanse, że w ciągu dwóch dni zupełnym przypadkiem spotkam w Warszawie dwóch uciekinierów z Arkadii? A jednak, zdarzyło się. Przede mną stała niewiarygodnie wręcz piękna kobieta. W gruncie rzeczy nie różniła się bardzo od zwykłego człowieka, miała jednak zaostrzone uszy, jak u elfów, i nieduże kwiatki we włosach. Na tle ciemnobrązowych fal wyraźnie odznaczało się szerokie, zielone pasmo. Kobieta była też bardzo wysoka, musiała mieć ze 180 cm. Muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażeniem - z pewnością w sporej mierze z powodu adrenaliny. Wokół kobiety zdawała się unosić aura ogromnej siły i pewności siebie...
- Mam na imię Alicja, choć tacy jak my nazywają mnie Genevieve.
Musiałam wyglądać idiotycznie, gapiąc się na moją wybawicielkę jak na jakieś arcydzieło. Ale w pewnym sensie, była arcydziełem. Kiedy pochyliła się nieco nade mną, dostrzegłam jej niesamowite, złote oczy. Chyba nawet lekko się zarumieniłam, gdy skomplementowała barwę moich. Wprawdzie byłam przekonana, że kiedy wychodziłam były niebieskie, nie czerwone, ale...
Odprowadziła mnie do Paradoxu. Genevieve z radością przyjęła wiadomość, że jestem "nowa" i zadeklarowała chęć pomocy, gdybym czegoś potrzebowała. Zaproponowała mi również lekcje fechtunku (które zresztą prowadzi), argumentując, że będę czuła się pewniej, jeśli będę wiedziała jak się bronić. Nie rozmawiałyśmy dużo, byłam jeszcze zbyt roztrzęsiona po napadzie. Ale gdy dotarłyśmy w końcu do kawiarni zdarzyło się coś... nie do końca dla mnie zrozumiałego. Oczywiście, wszystkie wydarzenia z tamtego dnia sprawiły, że nie zorientowałam się, że coś nie gra, dopóki nie zamknęły się za mną drzwi do Paradoxu, ale...
Powiedziała: "Spokojnych, ciepłych snów, Robin."
Dlaczego Robin? Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że przybiorę takie imię, nie wiedziałam nawet, że będę musiała w ogóle przybierać nowe imię! Dla Genevieve wydawało się to być jednak zupełnie naturalne, jakbym po prostu przedstawiła się jej takim imieniem. Nie rozumiałam tego wtedy i nadal nie do końca rozumiem... Wiedziałam tylko tyle, że ta kobieta mnie fascynuje. Do tego stopnia, że spędziłam resztę wieczoru wypróbowując nowe nabytki. Kiedy w końcu usnęłam, na stoliku leżał dość dopracowany szkic portretu...

c.d.n.

piątek, 18 września 2009

Powrót

Historia mojej ucieczki z Arkadii to w dużej mierze opowieść o ludzkiej życzliwości. Nigdy nie wyzwoliłabym się spod mocy Pani bez pomocy. Podobnie, zapewne nigdy nie dotarłabym do Warszawy, gdybym nie napotkała na swojej drodze dobrego człowieka. Po przekroczeniu wrót do naszego świata byłam kompletnie wyczerpana - nic dziwnego zresztą, przeprawa przez Gąszcz nie należy do rzeczy najprostszych. Czym jest Gąszcz? No tak, nie wspominałam wcześniej - pomiędzy tym a tamtym światem znajduje się cierniowy las. Żeby być precyzyjnym - cierniowy las pełen niebezpieczeństw, o jakich się wam nawet nie śniło. Począwszy od - dość oczywistych - cierni (choć właściwie powinnam pisać Cierni. Naprawdę zasługują na wielką literę), poprzez hobgobliny, na Prawdziwych Fae skończywszy. A przecież istnieją jeszcze niezliczone nienazwane zagrożenia, czekające tylko na chwilę nieuwagi nieszczęśnika zagubionego wśród Cierni. Nawet trzymając się ścieżek, nigdy nie można być pewnym bezpieczeństwa. A powiedzmy sobie szczerze - w czasie ucieczki z Arkadii mało kto jest na tyle przytomny, by pilnować ścieżki... Nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo krążyłam po Gąszczu, nim odnalazłam wyjście. Kilka godzin, czy może kilka tygodni? Nie wiem, ile razy myliłam drogę... Wiem tylko, że gdy w końcu się wydostałam - poraniona przez Ciernie, kompletnie wycieńczona i nadal przerażona myślą o pogoni - naprawdę nie miałam dość sił, by samotnie dostać się do Warszawy. Dzięki Bogu, znałam miejsce, w którym wylądowałam - ta sama ścieżka doprowadziła mnie i Andrzeja na tamtą pamiętną polanę, na której po raz pierwszy spotkałam moją Panią. Z jednej strony poczułam ulgę - w końcu w "normalnym" świecie - z drugiej strony, bałam się, że skoro mnie udało się przedrzeć przez Gąszcz - choć wtedy jeszcze nie znałam jego nazwy - to mojej Pani tym bardziej nie powinno to sprawiać problemów. Z ogromnym trudem bardziej dopełzłam niż doszłam do drogi i torów kolejowych. Wprawdzie czułam się już nieco lepiej, niż zaraz po wydostaniu się z Gąszczu, nadal jednak nie byłabym w stanie dojść do jakiejkolwiek cywilizacji. Usiadłam przy drodze i rozważyłam wszystkie możliwości. Jedną wykluczyłam od razu - na piechotę nie dam rady, kropka. Druga odpadła równie szybko - pociąg nie zwolni specjalnie dla mnie, a perspektywa rozpaćkania się pod kołami nieszczególnie mi się uśmiechała. Zresztą, nawet gdybym dostała się jakimś niezwykłym sposobem do pociągu, to nie miałam pieniędzy ani dokumentów, a wolałam uniknąć kłopotów związanych z brakiem biletu. Pozostała mi próba złapania stopa. Ryzyko było spore - samotna, zmęczona i - powiem nieskromnie - dość ładna dziewczyna zatrzymująca losowy samochód... Powiedzmy, że nie należy to do sytuacji najbezpieczniejszych. Zwłaszcza, kiedy rzeczona dziewczyna jest w dodatku ranna. Ale bądźmy szczerzy - nie bardzo miałam wybór. Mogłam jeszcze siąść i zapłakać, ale jakoś nie miałam na to ochoty. W końcu zebrałam w sobie całą dostępną odwagę (no dobrze, więcej w tym było desperacji) i zamachałam ręką na nadjeżdżający samochód. Miałam szczęście - za kółkiem nieco rozklekotanej, niebieskiej skody siedział sympatycznie wyglądający starszy pan - nie wydawało się, by miał stanowić zagrożenie. Po krótkiej wymianie zdań staruszek zgodził się podwieźć mnie do Podkowy Leśnej, skąd mogłabym później złapać pociąg do Warszawy. Nie zastanawiałam się wtedy, za co miałabym kupić bilet na ów pociąg, zależało mi przede wszystkim na oddaleniu się od wrót do Gąszczu i hipotetycznego zagrożenia w postaci ścigającej mnie Pani. Mężczyzna był bardzo miły. Wyraźnie martwił się, sugerował wizytę u lekarza - faktycznie, rany od Cierni nie wyglądały za dobrze - i na policji. Uznał mnie zapewne za ofiarę gwałtu, czemu się szczególnie nie dziwię. Sama na jego miejscu doszłabym do podobnych wniosków. Brakowało mi obecności drugiego człowieka, w czasie niewoli rzadko kiedy miałam okazję do spotkania kogokolwiek poza moją Panią, nie miałam jednak siły, by podtrzymywać konwersację. Staruszek najwyraźniej zrozumiał, bo po chwili zamilkł i mogłam w spokoju pogapić się bezmyślnie w przesuwający się za oknem widok. W pewnym momencie mój wzrok spoczął na lusterku i mało nie zemdlałam z wrażenia. Nie oglądałam swojej własnej twarzy przez dziesięć lat. I przez chwilę nie byłam pewna, czy odbicie w lustrze rzeczywiście przedstawia mnie. Nie, jednak ja - w porządku, może i wiele zapomniałam, ale swoje własne rysy pamiętam wystarczająco dobrze. Z tym że dałabym sobie rękę uciąć, że przed porwaniem byłam blondynką. I z całą pewnością nigdy nie farbowałam włosów na granatowo. Że już nie wspomnę o tatuażu pokrywającym niemal całą lewą połowę twarzy. Cudownie. Po prostu cudownie. Czy moja Pani naprawdę nie mogła poprzestać na odebraniu mi dziesięciu lat życia, musiała jeszcze eksperymentować z moją twarzą? Z drugiej strony, to niezwykłe, że staruszek zdaje się nie zwracać uwagi na mój cokolwiek ekscentryczny wygląd. Może niedowidzi? Ale jak by wtedy prowadził samochód? Spokojnie dziewczyno, po prostu bądź wdzięczna, że nie zadaje żadnych pytań, na które nie możesz odpowiedzieć. Najlepiej bądź wdzięczna, że w ogóle nie zadaje żadnych pytań. Ciesz się chwilą spokoju, wszystko zmierza przecież ku lepszemu, prawda?

Tak, jasne. Niestety, życie nie jest takie proste. Kotłujące się we mnie emocje w końcu musiały znaleźć ujście, co też uczyniły przy najbliższej dogodnej okazji. Coś we mnie pękło, gdy ten przemiły staruszek dawał mi pieniądze na bilet do Warszawy i w chwilę później płakałam jak mała dziewczynka. Tak wiele sprzecznych uczuć i myśli kłębiło się wtedy w mojej głowie... Radość z w końcu odzyskanej wolności. Żal za straconymi latami. Nadzieja na powrót do domu. Strach, że nie zdołam się na nowo dopasować do "zwyczajnego" życia. Zażenowanie, że muszę liczyć na pomoc innych ludzi. I wdzięczność, bardzo dużo wdzięczności. Zastanawia mnie, czy ten staruszek zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mi pomógł. Nie tylko podwózką i pieniędzmi - zwyczajnym dobrym słowem, troską, chęcią pomocy... W czasie niewoli tak bardzo brakowało mi ludzi, że teraz nawet najmniejszy gest życzliwości był dla mnie czymś niezwykle ważnym. "Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie" - trzymając się tej myśli jak koła ratunkowego wsiadłam do pociągu do Warszawy.

Nagły wybuch płaczu w połączeniu z życzliwością staruszka z początku oczyściły moją głową z niechcianych myśli. Nie trwało to jednak długo - pierwszy wrócił strach przed pogonią, zaraz po nim poczucie zagubienia i niepewność. W porządku, dojadę do Warszawy i co dalej? Mam wrócić do domu? Jeśli tak, to do którego - tam, gdzie mieszkałam z Andrzejem, czy do moich rodziców? A co jeśli się wyprowadzili? Minęło w końcu dziesięć lat... Czy jeszcze mnie szukają? Może uznano mnie za zmarłą? Andrzej już na pewno ułożył sobie życie z jakąś inną dziewczyną... Pocieszające było to, że najwyraźniej nikt nie zwracał uwagi na mój dziwaczny wygląd. Niestety, nie wystarczająco pocieszające. Pogrążona w niewesołych myślach dojechałam na stację WKD Śródmieście. Odpowiedź na pytanie "no i co teraz?" nasunęła się zaskakująco szybko - zapach dworcowego jedzenia przypomniał mi o tym, jak przeraźliwie jestem głodna. Skoncentrujmy się zatem na priorytetach i skombinujmy jakieś pożywienie. Przy okazji da nam to chwilowy luksus nie szukania odpowiedzi na pytania takie jak "i co dalej?", "dokąd mam teraz iść?" i podobnych. Byle nie wybiegać myślami za daleko w przyszłość, bo to się może źle skończyć. Nie życzymy sobie kolejnych napadów histerii, oj nie. A zatem po kolei, krok po kroczku. Najpierw należy pozyskać fundusze - większość pieniędzy, które dostałam od staruszka, wydałam na bilet kolejowy. Mój Boże, nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedykolwiek będę musiała żebrać. Rodzice chyba spaliliby się ze wstydu, widząc swoją jedyną córkę w takiej sytuacji. Zresztą, mnie samej nie było łatwo prosić obcych ludzi o pieniądze na jedzenie. To... naprawdę dziwne uczucie. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę do tego zmuszona. Dzięki Bogu, już drugi zaczepiony człowiek wysypał mi na rękę garść drobniaków. Żując bułeczkę próbowałam sobie przypomnieć, jak dojechać z centrum do domu moich rodziców. Trochę się bałam spotkania z nimi. Oczywiście tęskniłam, bardzo tęskniłam! Ale... Wciąż nie byłam pewna, czy będę w stanie dopasować się po tym wszystkim, co mnie spotkało. Poza tym, jak właściwie wytłumaczyć, gdzie byłam przez te wszystkie lata? Nie mogłam przecież powiedzieć prawdy... Zamyślona krążyłam bez wyraźnego celu po dworcu, aż w którymś momencie potrącił mnie jakiś człowiek. Niby nic wielkiego, ale gdy podniosłam wzrok, przysięgam, serce na chwilę stanęło mi z wrażenia. Mężczyzna był ogromny. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam kogoś tak wielkiego. Jakby tego było mało, skóra mężczyzny przypominała metal, a wymruczane "przepraszam" przypominało bardziej górską lawinę, niż zwyczajny ludzki głos. Zaskoczona, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie niczego sensownego, poza wydukanym "Kim pan, na Boga...?" Olbrzym spojrzał na mnie zaskoczony i wskazawszy na moje rany wymruczał coś o "joggingu przez Gąszcz". Nie usłyszałam dokładnie, byłam zbyt przerażona - po początkowym zdumieniu pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, było "znaleźli mnie! Moja Pani mnie znalazła!". Ale nie, jednak nie - mężczyzna wyraźnie widział mnie po raz pierwszy w życiu i był zaskoczony moim widokiem. Poza tym, choć może głupio to zabrzmi, wydawał się sympatyczny, jak na przeszło dwumetrowego faceta o metalowej skórze. Nie żebym miała jakieś doświadczenie w tej materii. Tak czy siak, kiedy wprost zapytał, czy ja aby czasem dopiero co nie uciekłam, musiałam potwierdzić i zaakceptować jego ofertę pomocy. Nie miałam już siły myśleć, nie miałam siły działać, nie miałam siły na cokolwiek. A ten człowiek (musiałam założyć, że człowiek) oferował mi podwiezienie do miejsca, gdzie mogłabym w spokoju się wyspać i przyzwyczaić do myśli, że udało mi się wrócić. I może nawet miałabym dość czasu, by wymyślić, co dalej z tym fantem zrobić. Może. Ale to jutro, nie dziś, nie dziś, pozwólcie mi zasnąć i nie myśleć przez możliwie całą noc...

Pozwolili.

c.d.n.

sobota, 12 września 2009

Kim byłam, kim jestem

Robin.
Moje nowe imię.

Wciąż czuję się dziwnie. Jeszcze wczoraj, ba! jeszcze dziś rano byłam Anną. Miałam dom, rodzinę, ukochanego mężczyznę, nawet jeśli przez długi czas nie miałam z nimi kontaktu. Wierzyłam, że na mnie czekali, że ucieszą się z mojego powrotu! Że będę mogła odpocząć i wylizać rany, że uda mi się zapomnieć o koszmarze, który przeżyłam!
Mój Boże, jak bardzo się myliłam...
Chochoł zajął moje miejsce. Idealna kopia stworzona przez Fae, wyposażona w moje wspomnienia i charakter. W dodatku kopia świadoma mojego istnienia - i święcie przekonana, że jest "tą prawdziwą" mną. W dodatku moja rodzina zapewne wskazałaby mnie jako "uzurpatorkę". Teoretycznie wprawdzie mogłabym spróbować zająć miejsce Chochoła... Ale najpierw musiałabym ją zabić lub zlecić zabójstwo. ...Przyznaję, że ta myśl przez krótką chwilę wydała mi się kusząca. Jednak... Nie mogłabym zabić żywej, rozumnej istoty. Może i Chochoł jest tylko kukłą, stworzoną na moje podobieństwo - ale jest kukłą, która wierzy w swoją "prawdziwość". Widziałam łzy w jej oczach. Myślę, że naprawdę cierpiała, że się mnie bała. Andrzej, moi rodzice są z nią szczęśliwi. I powiedzmy sobie szczerze - kto powiedział, że to ona nie ma racji? Może rzeczywiście to ja jestem sztucznym tworem, zabawką w rękach Fae? W takim przypadku "usunięcie" Chochoła czyniłoby ze mnie morderczynię. A wtedy, obawiam się, mielibyśmy dwa trupy, bo zapewne nie zniosłabym wyrzutów sumienia. Innymi słowy, mogę zapomnieć o powrocie do dawnego życia. Nie ma dla mnie żadnej drogi powrotu do bycia Anną.
Będę zatem Robin.

Kim jest Robin? Aby to zrozumieć, należy najpierw zrozumieć, kim była Anna. Trudno mi o tym pisać, pobyt w Arkadii zatarł tak wiele wspomnień... Przyznam, że to dość bolesne - prawie nie pamiętam życia sprzed porwania, zresztą samej niewoli też nie bardzo. Nie zapomniałam jednak wszystkiego. Pamiętam matkę załamującą ręce nad małym, kredkowym potworem, z radością "ozdabiającym" wszystkie ściany w domu i ojca opowiadającego o zwyczajach innych krajów. Pamiętam ciotkę, dziwiącą się, jakim cudem nie odziedziczyłam predyspozycji do nauk ścisłych po rodzicach. Długie dyskusje na temat wyboru studiów i konieczności znalezienia sobie "prawdziwego zawodu". Radość, kiedy w końcu ojciec zaakceptował moje marzenia o malarstwie. Przyjaciółkę - jak miała na imię? - z którą oblewałam dostanie się na wymarzone ASP. Śmiech Andrzeja, jego cudowne oczy i czułość pocałunków. Żarty o tym, jak to kocham malarstwo bardziej od niego. I całkiem już poważne deklaracje, że chciałby spędzić ze mną życie, moją radość i zachwycone "tak".
Pamiętam, że byłam szczęśliwa.

Wszystko się zmieniło w maju 2007 roku. To miała być zwyczajna wycieczka w plener, Andrzej i ja chcieliśmy odpocząć trochę od miastowego zgiełku, przygotować się psychicznie na czekającą mnie w czerwcu obronę. Wtedy pojawiła się ona. Miała ogromne, niezwykłe oczy i podawała się za malarkę. Wymogła na mnie obietnicę, miałam ją odwiedzić i obejrzeć jej kolekcję obrazów. Gdybym tylko wiedziała, co to będzie oznaczać! Ale raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć, a przysięga złożona Fae wiąże mocniej niż najsilniejsze więzy. Nie mogłam zrobić nic innego, niż tylko pójść za moją nową Panią do nieznanego świata, zwanego Arkadią.

Dziesięć lat. Dziesięć lat wypełnionych przeraźliwą samotnością, niewyobrażalnym bólem i pięknem nie do opisania. Codziennie malowałam jeden obraz dla mojej Pani. Codziennie zasypiałam w przekonaniu, że nie zniosę następnego dnia, że ból mnie złamie, że umrę w tej niepojętej, podobnej do snu krainie - moja Pani najwyraźniej głęboko wierzyła, że prawdziwy artysta musi cierpieć. I codziennie rano wstawałam, brałam pędzle i farby i z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego cudu, który będę mogła zobaczyć i utrwalić na płótnie. Pamiętam mój pierwszy obraz w tej szalonej krainie. Po początkowym otumanieniu zaczęłam zdawać sobie sprawę ze swojego obecnego położenia - porwana nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo po co. Byłam naprawdę przerażona, gdy Pani stanęła przede mną po raz pierwszy i kazała podążać za sobą. A potem kazała mi przekroczyć drzwi i namalować to, co za nimi zobaczę. Płakałam, malując ten pierwszy obraz. Bo czegoś tak cudownego nie widziałam przez całe życie. Bo moje umiejętności nie były wystarczające, by oddać to piękno na płótnie. Bo chciałam pokazać to innym, pokazać to moim najbliższym. Bo ten cudowny widok niemalże wypalał mi oczy. A potem przyszły kolejne obrazy. Każdy był inny i każdy był równie zachwycający - ale to ten pierwszy wywarł na mnie największe wrażenie.
Mogłabym całkowicie zatracić się w tym szaleństwie nieopisanych wspaniałości i bólu nie do zniesienia, mogłabym na zawsze zapomnieć o dawnym życiu i świecie, z którego pochodzę - gdyby nie pomoc innego człowieka. Niewiele pamiętam, wydaje mi się, że też był niewolnikiem Pani. To on rozbudził we mnie tęsknotę za domem, w momencie, gdy sama już prawie nic nie pamiętałam. To dzięki niemu mogłam uciec. Dziś jestem z powrotem w Warszawie - i choć może nie jest tak różowo, jak bym chciała, to jednak żyję. Jestem cała, zdrowa i - przede wszystkim - nareszcie wolna. Kimkolwiek był tamten człowiek, jestem mu winna dozgonną wdzięczność. Tylko dzięki niemu wczesnym rankiem 1 kwietnia 2009 roku pojawiłam się na leśnej drodze w okolicach Podkowy Leśnej i po raz pierwszy od dziesięciu lat odetchnęłam powietrzem mojego ojczystego świata.

c.d.n.