niedziela, 1 sierpnia 2010

Koniec i początek

Dzisiejszą notkę sponsorują literki Z jak "znowu sesja" oraz M jak "Mass Effect". Dobre gry są dobre.

Od mojego powrotu do Warszawy minęły trzy dni. Gdy dziś przypominam sobie ten czas, jedna rzecz wydaje mi się znamienna. Poznałam wielu nowych ludzi, odnoszących się do mnie z przyjaźnią i chętnych do pomocy zupełnie obcej dziewczynie. I żadnemu z nich nie podałam swojego imienia. Nie świadczy to zbyt dobrze o moich manierach, ale... Po pierwsze, to właściwie nikt nie pytał. A po drugie i ważniejsze... Sądzę - przynajmniej teraz, bo wtedy z pewnością nie rozważałam tego racjonalnie - że było to słuszne. Może jakoś przeczuwałam, że czas Anny zakończył się bezpowrotnie z chwilą porwania? Może w głębi serca wiedziałam, że nigdy już nie będę taka, jak kiedyś, że dawne imię już do mnie nie pasuje? A może zwyczajnie bałam się, że jeśli wypowiem je głośno, moja Pani mnie znajdzie? Nie wiem, naprawdę nie wiem... Wiem za to, że najwyższy czas opisać, jak skończył się ten niezwykły okres przejściowy w moim życiu, jak przestałam być bezimienną, bezbronną uciekinierką z Arkadii.
Czas opisać, jak 4 kwietnia 2009 roku w końcu stałam się Robin i zaczęłam życie od nowa.

Obudziłam się skandalicznie wręcz późno jak na mnie, bo po dwunastej. Będę jednak uparcie zwalać winę na koszmary. Nieśmiało liczę, że była to jednorazowa akcja, ale to raczej złudna nadzieja. Pewnie długo jeszcze będę borykać się ze wspomnieniami Arkadii... Jeśli w ogóle kiedykolwiek uda mi się zostawić je za sobą. Mocno przybita przeszłam do głównej części Paradoxu na śniadanie. Przynajmniej równowaga w przyrodzie została zachowana - najwyraźniej wczorajsze poirytowanie Róży przeszło na mnie. Kelnerka powitała mnie radosnym uśmiechem. Ze współczuciem i zrozumieniem wysłuchała moich narzekań na koszmary, zapewniła mnie też, że nie powinnam się przejmować ani stłuczoną szklanką, ani "pożyczonym" alkoholem. Nie wiem, jak Róża to robi, ale znowu zaledwie kilkoma słowami udało się jej wlać we mnie nadzieję. Byłam - i jestem nadal - szalenie wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiła. Za opatrzone rany i dach nad głową. Za dobre słowo. Za zrozumienie. I, oczywiście, za śniadanie, które przyrządziła właściwie nie wiem kiedy i podała mi z uroczym uśmiechem. Chciałam jakoś odpłacić jej za wszystko (szczególnie za śniadanie), zwłaszcza że jak dotąd nie życzyła sobie ani grosza za nocleg czy posiłki. Średnio się czułam w roli "pasożyta", biorąc bardzo dużo i nie dając nic w zamian. Wprawdzie Róża zapewniła mnie, że najlepiej odwdzięczę się zdrowiejąc i przyzwyczajając do nowego życia, ale nie mogę powiedzieć, żeby to dużo pomogło. Ostatecznie stwierdziła, że w sumie owszem, jest coś, w czym mogłabym jej pomóc. I tak zostałam wysłana na Żoliborz, celem odebrania butelki Bordeaux z wyśmienitego rocznika nabytej za bezcen przez internet. Adres wydawał mi się dziwnie znajomy, jednak dopiero, gdy Róża pokazała mi mapę, zdałam sobie sprawę dlaczego. Zaledwie dwie przecznice dalej znajdował się mój dom rodzinny. Znowu obudziła się we mnie tęsknota i to mocne postanowienie z poprzednie dnia - że nie będę więcej uciekać, że w końcu muszę wziąć się w garść i wrócić do domu. Oczywiście, powrót do domu nie oznaczał, że zamierzałam zrywać kontakty z poznanymi już Odmieńcami - zbyt wiele im zawdzięczałam i za bardzo ich polubiłam. Sama nawet nie wiem, w którym momencie z moich ust wyrwał się komentarz, że w sumie chętnie poznałabym Różę bliżej i czy nie miałaby kiedyś trochę czasu na jakieś ploty albo coś... Na twarzy kelnerki pojawił się wyraz pozytywnego zaskoczenia. Wyraźnie ucieszyła się, że nie zamierzam siedzieć sama w pokoju i się alienować. Szczerze mówiąc, była to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę - jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, która najbardziej doskwierała mi w Arkadii, byłaby to samotność. Z radością przyjęłam ofertę wieczornego wyjścia do pobliskiej galerii sztuki - Róża zaglądała do mnie poprzedniego wieczora, sprawdzając, czy wróciłam od Łukasza i zauważyła szkice pozostawione na stoliku. Słusznie założyła, że będę zachwycona propozycją. Wyszłam z Paradoxu uskrzydlona myślą o wieczornym wyjściu, całkowicie zapominając, że przecież postanowiłam wrócić do domu i wieczór prawdopodobnie spędzę razem z najbliższymi.

Teraz myślę, że moje roztargnienie wyszło mi na dobre. Gdybym nie umówiła się z Różą, zapewne nie zapukałaby później do mojego pokoju, nie zobaczyła moich łez... Kto wie, gdzie byłabym dzisiaj, gdyby nie bezwiednie wypowiedziane słowa "Chciałabym cię lepiej poznać, Różo". Ale po kolei, nie uprzedzajmy faktów. Bez problemów dotarłam na Żoliborz. Widok znajomych uliczek wprawił mnie w nostalgiczny nastrój - tak niewiele zmieniło się tu w czasie mojej niewoli. Nogi niosły mnie niemalże bez udziału woli i nagle, sama nie wiem kiedy, stanęłam przed furtką rodzinnego domu. Po raz kolejny poczułam, jak ogarniają mnie nerwy. Tak wiele się zmieniło. Tak bardzo JA się zmieniłam. Bałam się, tak bardzo się bałam, że coś pójdzie nie tak, że nie będę pasowała do starego życia... Jak się okazało, wszelkie moje obawy okazały się niczym w porównaniu z rzeczywistością. Przez chwilę stałam tam, próbując znaleźć w sobie dość odwagi, by otworzyć furtkę. Być może tkwiłabym tam jak ten kołek w płocie aż wypuściłabym korzenie, gdybym w kuchennym oknie nie dostrzegła dwóch rozmawiających postaci. Arkadia pozbawiła mnie tak wielu wspomnień, bez trudu jednak poznałam Andrzeja i moją mamę. Serce zabiło mi mocniej, a wszelkie myśli wywietrzały z głowy. Wróciłam do domu! Mamo, tato, Andrzej, kochany, patrzcie - wróciłam! Przygarnijcie mnie na powrót do swych serc i pozwólcie mi zapomnieć o koszmarze, który przeżyłam!

...a potem otworzyły się drzwi i ujrzałam swoją własną twarz, usłyszałam swój własny głos i słowa "wynoś się stąd".

Zdębiałam. W drzwiach stałam ja. Moje lustrzane odbicie. Mój własny, cholerny Chochoł. Koniec moich nadziei na powrót do dawnego życia.

Musiałam przerwać na chwilę pisanie, aby powstrzymać płacz. Tak trudno pogodzić się z tym, że moje miejsce zajął ktoś inny. Jak się okazało, Łukasz pominął w swych opowieściach jeden istotny szczegół - Fae przykładają się do roboty znacznie bardziej, niż sądziłam. Gdy ja tworzyłam kolejne obrazy w Arkadii, moje życie wiodła podróbka. Istota stworzona z kupki szmat, słomy i innego śmiecia, wyposażona w moje wspomnienia i iskrę życia. Chochoł, po prostu.

Szczerze mówiąc, nieszczególnie podoba mi się to określenie. Wolałabym coś bardziej neutralnego - Chochoł ma jednak raczej negatywny wydźwięk, nawet jeśli obedrzeć go z kontekstu historyczno-literackiego. Zakłada brak uczuć, fałsz, brak życia... Nie potrafię myśleć o niej jedynie jako o sztucznym konstrukcie. Wierzę, że żyje, czuje, że jest tak samo prawdziwa jak ja. To, albo jest doskonałą aktorką. Siedziałam zupełnie otępiała na pobliskim murku, po tym jak moja zamienniczka zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Z początku nie rozumiałam, co się stało. Miałam nadzieję, że to tylko kolejny koszmarny sen, że zaraz się obudzę i wszystko będzie tak jak dawniej. A potem ona wyszła przed dom. Podbiegła do mnie, wyraźnie zdenerwowana, powiedziała, że jeśli chcę, wyjaśni mi o co w tym wariactwie chodzi. Twierdziła, że to ona jest tą prawdziwą, którą chciała porwać moja Pani. Że to ja jestem sztuczną kukłą, stworzoną by ją nękać i by kiedyś zająć jej miejsce. Że nie jestem człowiekiem, przecież normalni ludzie tak nie wyglądają. Że jestem głupia, jeśli wierzę innym "uciekinierom", przecież to po prostu inni słudzy Fae. Że jedyne, co mogę zrobić, to wyjechać z miasta, zapomnieć, zniknąć z jej życia. Że tylko tak udowodnię, że mam choć trochę wolnej woli i potrafię przeciwstawić się rozkazom Pani. Płakała. Widziałam na jej twarzy prawdziwą burzę uczuć. Nie do końca docierało do mnie znaczenie jej słów, ale emocje rozumiałam. Ten strach, że jakaś niepojęta siła odbierze jej wszystko, co kocha. Całe zajście trwało może trzy minuty. Ostatnie pytanie, które zadałam prawie że w ostatniej chwili, gdy już chciała odejść, tyczyło się moich bliskich. Czy u nich wszystko w porządku? Czy są szczęśliwi? Czy chociaż o to mogę być spokojna?

Dowiedziałam się, że owszem, jej rodzice i mąż są szczęśliwi i nie pozwoli mi odebrać im tego szczęścia.

JEJ mąż!!

Nie pamiętam, jak długo siedziałam na tym murku, rycząc jak bóbr. Czułam się opuszczona. Zdradzona. Przeraźliwie wręcz samotna. I, jakby tego było mało, całkowicie przemoczona, bo w międzyczasie zdążyło się rozpadać. Nie pamiętam też, w którym momencie doszłam do wniosku, że muszę wrócić do Paradoxu. Tak naprawdę nie do końca wiedziałam po co. Z pewnością nie miałam dość odwagi na konfrontację z Różą czy Genevieve. Nie chciałam wierzyć, że któraś z nich mogłaby mnie okłamać, że opowieść Łukasza to tylko skomplikowane łgarstwo, historyjka dla naiwnych. Z drugiej strony - gdzież indziej miałabym pójść? Nie miałam domu ani przyjaciół, a nie uśmiechało mi się spanie na dworcu czy w opiece społecznej. Poza tym, wciąż miałam butelkę wina dla Róży, no i miło by było przebrać się w jakieś suche ciuchy. Tak naprawdę, to chyba po prostu chciałam usłyszeć od kogoś, że wszystko będzie dobrze. Biorąc pod uwagę to, co przed chwilą usłyszałam, powrót do rzekomych sług Pani może wydawać się kiepskim pomysłem... Ale bądźmy szczerzy, jedyną alternatywą było rzucenie się pod metro. Dotarłam do Paradoxu kilka minut przed osiemnastą. Przemknęłam do swojego pokoju i doprowadziłam się do względnego porządku, tylko po to, by ponownie wybuchnąć płaczem. Przez dobrych kilka minut siedziałam z podkurczonymi nogami na łóżku i zanosiłam się szlochem - zbyt wystraszona, by poszukać Róży i zbyt zrezygnowana, by po prostu gdzieś uciec.

Podczas gdy ja przeżywałam kolejny atak histerii, do drzwi zapukała Róża. Chciała spytać, czy jestem gotowa do wyjścia - w końcu byłyśmy umówione na wypad do galerii. Usłyszała mój płacz i już po chwili siedziała przy mnie, trzymając za ręce i próbując uspokoić. Wyjaśniła, czym są Chochoły, przeprosiła także za wcześniejsze ominięcie tej informacji. Ona sama zapomniała na śmierć, a Łukasz istnienia Chochołów nie przyjmuje do wiadomości. Powoli uspokajałam się na tyle, by przestać płakać i zastanowić się, czy chcę jej wierzyć. I choć jest to trochę naiwne, doszłam do wniosku, że chcę. I nawet nie chodzi o to, że nie do końca miałam wybór. Musiałam komuś zaufać. Potrzebowałam jasnego punktu, zakotwiczenia, wiary, że coś na tym świecie może być dobre. Przed porwaniem nie miałam co do tego większych wątpliwości, ale teraz... Teraz mogłam tylko wierzyć, że kobieta, którą znam trzeci dzień, nie okłamuje mnie i za parę dni nie wyląduję z powrotem w Arkadii. Że naprawdę jest moją przyjaciółką i oferta, że zostanie ze mną tej nocy, żebym nie czuła się samotna, rzeczywiście wypływa z dobrych intencji. I, przede wszystkim, musiałam zaakceptować, że nic, nigdy, nie będzie już takie jak kiedyś. Nigdy.

Było już grubo po północy, polało się sporo alkoholu i wiele słów zostało wypowiedzianych. Siedziałyśmy w moim pokoju i gadałyśmy o pierdołach, a ja czułam się już trochę lepiej. Na tyle, by podjąć jakieś decyzje.

"Wiesz Różo, właściwie nigdy ci się porządnie nie przedstawiłam. Mam na imię Robin."