niedziela, 22 listopada 2009

Paradox po raz pierwszy

Notka odautorska: Ze względu na różne wesołe czynniki czas akcji został przesunięty na kwiecień 2009 roku. Poprawka w poprzednich notkach pojawi się za tzw. niedługo (czyli za jakiś kwadransik). Więcej zmian w chronologii nie przewiduje się. Poza tym pragnę podziękować Ysenowi i Vodhowi za pomoc z tą notką, która w pewnym momencie śniła mi się po nocach i próbowała zjeść mój mózg. Gdyby nie ich pomoc, chyba nigdy nie przeszłabym przez ten koszmarny kawałek gdzieś w połowie...

To, co miało być krótką drzemką, ostatecznie przeciągnęło się do piętnastej. Następnego dnia. Przespałam trzydzieści godzin i, prawdę mówiąc, nadal byłam śpiąca. Z trudem zwlokłam się z łóżka i rozglądając się bezmyślnie po pokoju próbowałam poskładać wspomnienia z dnia poprzedniego w jakiś logiczny ciąg zdarzeń. Olbrzym o metalowej skórze - ostatecznie nie zapytałam go o imię - odstawił mnie do kawiarni koło Łazienek, jak to ujął "prowadzonej przez naszych". "Ktoś z naszych" okazał się bardzo szczupłą dziewczyną z wielkim, rozłożystym kwiatem róży zamiast włosów. Nie miałam już siły się dziwić. Kobieta bez zbędnych pytań poprowadziła mnie na tyły kawiarni, gdzie mogłam w spokoju się umyć i opatrzyć rany. Wkrótce wylądowałam w niedużym, prosto urządzonym pokoiku. Może trochę za mało światła jak na mój gust, ale to akurat było do przewidzenia, kawiarnia znajdowała się w suterenie. Zresztą naprawdę nie byłam w pozycji do narzekania. W pokoju było łóżko. Szerokie, całkiem wygodne i przynajmniej na jakiś czas całkowicie do mojej dyspozycji. Więcej naprawdę nie było mi trzeba do szczęścia. Po niedługim czasie spałam już jak dziecko, rozkoszując się zapachem czystej pościeli i chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Oczywiście tuż po przebudzeniu nie wiedziałam jeszcze, że moja drzemka trwała przeszło dobę. Ale cóż, bądźmy szczerzy, nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tak wielu rzeczy...
Dłuższą chwilę zajęło mi zebranie w sobie dość odwagi, by wyściubić nos z pokoju. W końcu jednak otworzyłam drzwi i wyszłam na wyjątkowo psychodeliczny korytarz. Kafelkowa szachownica zdawała się poruszać - może i złudzenie optyczne, ale bardzo niepokojące złudzenie optyczne - a dziwaczny wzór na ścianach tylko dopełniał upiornego wrażenia. Z trudem zwalczyłam w sobie chęć powrotu do względnego bezpieczeństwa pokoju i wciąż pełna obaw skierowałam się do głównego pomieszczenia kawiarni. Muszę przyznać, że lokal wywoływał całkiem interesujące wrażenie. Pierwsze w oczy rzuciły się książki. Całe mnóstwo książek poupychanych na licznych półkach wiszących na chyba wszystkich ścianach. Oprócz tego sporo plakatów ze smokami, elfami i zielonymi ludzikami strzelającymi do dzielnych astronautów. Jednym słowem - knajpa fantastów. Umiejscowienie w suterenie tylko dodawało jej niezwykłości. Z zamglonych wspomnień poprzedniego życia udało mi się wyciągnąć nazwę tego miejsca - kawiarnia Paradox. Byłam tu kiedyś z Andrzejem, z okazji jakiegoś zlotu miłośników fantastyki. Andrzej uwielbiał science-fiction, potrafił godzinami zanudzać mnie opowieściami o statkach kosmicznych i innych wielkich robotach... Przy stolikach siedziało kilkoro ludzi - tak, tym razem na pewno ludzi, w żaden sposób nie wyróżniali się wyglądem od przeciętnego Jana Kowalskiego - ogólnie jednak w kawiarni było raczej pustawo. Za barem stała poznana poprzedniego dnia kelnerka. Wcześniej nie zwracałam szczególnej uwagi na otoczenie i zauważyłam tylko kwiat na jej głowie. Teraz mogłam przyjrzeć się jej dokładniej i muszę przyznać, że był to dość przyjemny widok. Róża - gdyż tak brzmi jej imię - choć nie sposób nazwać jej klasyczną pięknością, jest naprawdę ładną kobietą. Trochę ode mnie wyższa - co akurat nie jest szczególnie trudne przy moim niecałym półtora metra wzrostu - i bardzo smukła, w pewien dziwny sposób rzeczywiście przypominała kwiat, od którego wzięła imię. Miała wyjątkowo duże, brązowe oczy, otoczone siateczką bardzo długich rzęs. Wokół niej unosiła się subtelna woń kwiatowych perfum - choć w sumie nie mam pewności, czy to czasem nie jej "naturalny" zapach, koniec końców, ma różę na głowie. Miała też ładnie wykrojone usta, pociągnięte szminką w kolorze jej "włosów" i wyjątkowo ciepły uśmiech, którym powitała mnie, gdy ostrożnie zbliżyłam się do baru.
- Dzień dobry śpiąca królewno! Już się zastanawiałam, czy wszystko w porządku, przespałaś mnóstwo czasu. - Jej wysoki głos (śpiewałaby na pewno sopranem) brzmiał dość zwyczajnie, a zarazem zadziwiająco sympatycznie. To jeden z tych głosów, które nawet w deszczowy, poniedziałkowy poranek potrafią sprawić, by "dzień dobry!" brzmiało wesoło i nastrajało optymistycznie. Właśnie wtedy uchwyciłam też zapach smażonej jajecznicy - i przysięgam, nie mam pojęcia dlaczego nie wyczułam tego zapachu wcześniej. Błyskawicznie uzmysłowił mi, że wprost umieram z głodu. Róża ze śmiechem nałożyła mi solidną porcję, tłumacząc, że przynajmniej chwilowo nie muszę się niczym niepokoić, jestem wśród przyjaciół i że dopóki nie znajdę sobie lepszego miejsca mogę zatrzymać się w Paradoxie. Jak się okazało, nie jestem jedyna, która została porwana przez Fae. W samej Warszawie mieszka coś koło setki ludzi, którym udało się uciec z Arkadii i którzy sami siebie nazywają Odmieńcami. Którzy rozumieją, przez co przeszłam, przeżyli podobny koszmar, wiedzą, co to znaczy być niewolnikiem Fae. Nie potrafię nawet wyrazić ogromu ulgi, jaką poczułam. Wciąż miałam duże problemy z odnalezieniem się na nowo w tym świecie, nie zniknęły również obawy związane z powrotem do rodzinnego domu. Jakby mało było mojej niepewności, czy będę jeszcze pasować do "zwyczajnego" życia, to przecież po dziesięciu latach mogli już dawno uznać mnie za zmarłą... Świadomość, że nie muszę samotnie borykać się z tym wszystkim, była jak plaster na udręczoną duszę. Podejrzewam, że duży wpływ na poprawę mojego samopoczucia miała sama Róża, która jest osobą niezwykle ciepłą i sympatyczną. Po zaledwie kilku minutach rozmowy byłam już prawie zupełnie spokojna. Oczywiście, wszystko co dobre kiedyś się kończy - na chwilę tylko uśpione lęki natychmiast powróciły, gdy Róża oznajmiła, że musi wyjść. Mój niepokój musiał wyraźnie pojawić się na mojej twarzy, bo Róża od razu pospieszyła z wyjaśnieniami - że bardzo jej przykro, że naprawdę chciałaby poświęcić mi więcej czasu, ale dzisiaj akurat nie może i że jutro mi wszystko wyjaśni... Rzuciła jeszcze kilka słów otuchy, wcisnęła mi do ręki nieduże zawiniątko ("klucze do pokoju i trochę grosza. I nie przejmuj się, to dla nas żaden problem") i nawet się nie zorientowałam, jak zostałam sama...
Tylko spokojnie, panuję nad sytuacją. Bo panuję, prawda?!
No dobrze, bądźmy racjonalni. A przynajmniej postarajmy się być. Z Różą czy bez - jestem w końcu dorosłą, rozsądną kobietą, mieszkałam w Warszawie od urodzenia, dam sobie przecież radę przez jeden wieczór. Nie takie rzeczy się robiło. Tylko co ja mam teraz ze sobą zrobić? Siedzieć sama w Paradoxie aż uświerknę? O nie, chyba bym zwariowała do końca - bo zupełnie normalna to ja po tym wszystkim już na pewno nie jestem. Zbyt długo tkwiłam w samotności, mając jedynie moją Panią za towarzystwo. Wyjść gdzieś, do ludzi, zająć się czymś, pozbierać myśli...
Z początku nie miałam żadnego konkretnego celu na myśli, po prostu chciałam się przespacerować i uporządkować trochę chaos panujący w mojej głowie.W którymś momencie pomyślałam jednak, że skoro już udało mi się wrócić, to powinnam zaopatrzyć się w zestaw przedmiotów niezbędnych do przeżycia. Co w moim przypadku oznaczało wycieczkę na Mazowiecką, do sklepu dla plastyków. Tak, wiem, nie musicie mi mówić, że to chore. Artyści tak mają, nieodwracalna skaza w mózgu, nic nie poradzę. Niepokoiłam się trochę, czy będę w stanie dalej malować po tym, przez co przeszłam z rozkazu mojej Pani, czy będę w stanie czerpać z tego taką samą radość, jak przed porwaniem. Doszłam jednak do wniosku, że nie przekonam się, jeśli nie spróbuję. W drodze rozmyślałam nad swoją obecną sytuacją. Oczywiście, jak najszybciej chciałam spotkać się z rodziną i z Andrzejem (no dobrze - przede wszystkim z Andrzejem), pytanie brzmiało, co to znaczy "jak najszybciej". Cały czas bałam się konfrontacji - pobyt w Arkadii zmienił mnie tak bardzo, poza tym nie było mnie tak długo... Być może to głupie z mojej strony, ale naprawdę bałam się reakcji moich bliskich. Poza tym, co miałabym im powiedzieć? Przecież nie prawdę... Ostatecznie postanowiłam poczekać z powrotem do domu, dopóki nie porozmawiam na spokojnie z kimś, kto też przeszedł ten koszmar. Może mają jakieś wskazówki, podzielą się doświadczeniami, pomogą przystosować się na nowo do życia w tym świecie... Zresztą, dzisiaj i tak musiałam wrócić do Paradoxu, czułabym się niezręcznie tak po prostu znikając bez słowa.
W końcu dotarłam na Mazowiecką i, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, sklep stał dokładnie tam, gdzie stał przed moim porwaniem. Ku mojemu jeszcze większemu szczęściu sklep był otwarty, a moje wcześniejsze obawy w kwestii malarstwa okazały się nieuzasadnione. Szczerząc się jak głupi do sera (w tym przypadku do kredek) sprawdziłam, ile właściwie pieniędzy dostałam od Róży. Na chwilę mnie przytkało, kiedy w niedużym woreczku zobaczyłam nieco ponad trzy tysiące złotych. W porządku, spodziewałam się, że na szkicownik i parę ołówków starczy, ale że tyle... Z trudem stłumiłam ochotę wydania całej sumy na farby i sztalugę i ograniczyłam się do rzeczy absolutnie niezbędnych - w końcu dopóki nie wrócę do domu lepiej nie obładowywać się sprzętem, poza tym i tak chciałam zwrócić Róży pieniądze, gdy tylko będę w stanie. Nie zmienia to faktu, że kompletowanie tych "absolutnie najpotrzebniejszych" rzeczy zajęło mi dobre pół godziny, a mogłabym pewnie siedzieć w sklepie jeszcze dłużej. Kiedy w końcu zdecydowałam się na powrót, wszystkie moje dotychczasowe lęki i problemy dziwnym trafem zniknęły. Z szerokim uśmiechem na ustach i głową w końcu wolną od trosk udałam się z powrotem w stronę Paradoxu.
Niestety, jak się okazało, los mnie nie kocha. No dobrze, trochę w tym mojej winy - nie byłam szczególnie uważna, a kiedy w zamyśleniu wpadłam na jakiegoś mężczyznę było już za późno. W jednej chwili stałam otoczona przez kilku dość niesympatycznie wyglądających wyrostków, z których jeden mówił coś o nabitych siniakach, drogich szpitalach i wyskakiwaniu z kasy. W jednej chwili całe szczęście wynikłe z zakupów gdzieś się ulotniło. Kompletnie przerażona nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa, nie mówiąc już nawet o jakimś sensownym działaniu. W duchu przeklinałam swoje gapiostwo i głupotę, przez którą nie zostawiłam części gotówki w Paradoxie. Z moich ust wyrwał się krótki okrzyk, kiedy jeden z napastników wyrwał mi torbę z zakupami z rąk. Śmiech chłopaków nie wróżył nic dobrego...
I wtedy stał się cud.
Choć wciąż trudno mi w to uwierzyć, ratunek zawdzięczam kobiecie. Słowa "co tu się dzieje?" na chwilę zbiły napastników z tropu. Szybko odzyskali animusz, gdy zorientowali się, że to tylko jedna kobieta. Jak się okazało - niesłusznie. Gdy nieznajoma, całkowicie niewzruszona przewagą liczebną, wyraziła swoje powątpiewanie w tłumaczenia o kłótni z dziewczyną, jeden z otaczających mnie chłopaków zaatakował. Ułamek sekundy później leżał na chodniku. Kolejny próbował szczęścia z takim samym skutkiem. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak to się stało, wszystko działo się tak szybko... Zaledwie chwilę później niedoszli rabusie zniknęli gdzieś za rogiem, a niski, kobiecy głos pytał, czy nic mi nie jest.
Mało nie usiadłam z wrażenia. Kobieta była odmieńcem! Doprawdy, jakie są szanse, że w ciągu dwóch dni zupełnym przypadkiem spotkam w Warszawie dwóch uciekinierów z Arkadii? A jednak, zdarzyło się. Przede mną stała niewiarygodnie wręcz piękna kobieta. W gruncie rzeczy nie różniła się bardzo od zwykłego człowieka, miała jednak zaostrzone uszy, jak u elfów, i nieduże kwiatki we włosach. Na tle ciemnobrązowych fal wyraźnie odznaczało się szerokie, zielone pasmo. Kobieta była też bardzo wysoka, musiała mieć ze 180 cm. Muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażeniem - z pewnością w sporej mierze z powodu adrenaliny. Wokół kobiety zdawała się unosić aura ogromnej siły i pewności siebie...
- Mam na imię Alicja, choć tacy jak my nazywają mnie Genevieve.
Musiałam wyglądać idiotycznie, gapiąc się na moją wybawicielkę jak na jakieś arcydzieło. Ale w pewnym sensie, była arcydziełem. Kiedy pochyliła się nieco nade mną, dostrzegłam jej niesamowite, złote oczy. Chyba nawet lekko się zarumieniłam, gdy skomplementowała barwę moich. Wprawdzie byłam przekonana, że kiedy wychodziłam były niebieskie, nie czerwone, ale...
Odprowadziła mnie do Paradoxu. Genevieve z radością przyjęła wiadomość, że jestem "nowa" i zadeklarowała chęć pomocy, gdybym czegoś potrzebowała. Zaproponowała mi również lekcje fechtunku (które zresztą prowadzi), argumentując, że będę czuła się pewniej, jeśli będę wiedziała jak się bronić. Nie rozmawiałyśmy dużo, byłam jeszcze zbyt roztrzęsiona po napadzie. Ale gdy dotarłyśmy w końcu do kawiarni zdarzyło się coś... nie do końca dla mnie zrozumiałego. Oczywiście, wszystkie wydarzenia z tamtego dnia sprawiły, że nie zorientowałam się, że coś nie gra, dopóki nie zamknęły się za mną drzwi do Paradoxu, ale...
Powiedziała: "Spokojnych, ciepłych snów, Robin."
Dlaczego Robin? Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że przybiorę takie imię, nie wiedziałam nawet, że będę musiała w ogóle przybierać nowe imię! Dla Genevieve wydawało się to być jednak zupełnie naturalne, jakbym po prostu przedstawiła się jej takim imieniem. Nie rozumiałam tego wtedy i nadal nie do końca rozumiem... Wiedziałam tylko tyle, że ta kobieta mnie fascynuje. Do tego stopnia, że spędziłam resztę wieczoru wypróbowując nowe nabytki. Kiedy w końcu usnęłam, na stoliku leżał dość dopracowany szkic portretu...

c.d.n.

piątek, 18 września 2009

Powrót

Historia mojej ucieczki z Arkadii to w dużej mierze opowieść o ludzkiej życzliwości. Nigdy nie wyzwoliłabym się spod mocy Pani bez pomocy. Podobnie, zapewne nigdy nie dotarłabym do Warszawy, gdybym nie napotkała na swojej drodze dobrego człowieka. Po przekroczeniu wrót do naszego świata byłam kompletnie wyczerpana - nic dziwnego zresztą, przeprawa przez Gąszcz nie należy do rzeczy najprostszych. Czym jest Gąszcz? No tak, nie wspominałam wcześniej - pomiędzy tym a tamtym światem znajduje się cierniowy las. Żeby być precyzyjnym - cierniowy las pełen niebezpieczeństw, o jakich się wam nawet nie śniło. Począwszy od - dość oczywistych - cierni (choć właściwie powinnam pisać Cierni. Naprawdę zasługują na wielką literę), poprzez hobgobliny, na Prawdziwych Fae skończywszy. A przecież istnieją jeszcze niezliczone nienazwane zagrożenia, czekające tylko na chwilę nieuwagi nieszczęśnika zagubionego wśród Cierni. Nawet trzymając się ścieżek, nigdy nie można być pewnym bezpieczeństwa. A powiedzmy sobie szczerze - w czasie ucieczki z Arkadii mało kto jest na tyle przytomny, by pilnować ścieżki... Nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo krążyłam po Gąszczu, nim odnalazłam wyjście. Kilka godzin, czy może kilka tygodni? Nie wiem, ile razy myliłam drogę... Wiem tylko, że gdy w końcu się wydostałam - poraniona przez Ciernie, kompletnie wycieńczona i nadal przerażona myślą o pogoni - naprawdę nie miałam dość sił, by samotnie dostać się do Warszawy. Dzięki Bogu, znałam miejsce, w którym wylądowałam - ta sama ścieżka doprowadziła mnie i Andrzeja na tamtą pamiętną polanę, na której po raz pierwszy spotkałam moją Panią. Z jednej strony poczułam ulgę - w końcu w "normalnym" świecie - z drugiej strony, bałam się, że skoro mnie udało się przedrzeć przez Gąszcz - choć wtedy jeszcze nie znałam jego nazwy - to mojej Pani tym bardziej nie powinno to sprawiać problemów. Z ogromnym trudem bardziej dopełzłam niż doszłam do drogi i torów kolejowych. Wprawdzie czułam się już nieco lepiej, niż zaraz po wydostaniu się z Gąszczu, nadal jednak nie byłabym w stanie dojść do jakiejkolwiek cywilizacji. Usiadłam przy drodze i rozważyłam wszystkie możliwości. Jedną wykluczyłam od razu - na piechotę nie dam rady, kropka. Druga odpadła równie szybko - pociąg nie zwolni specjalnie dla mnie, a perspektywa rozpaćkania się pod kołami nieszczególnie mi się uśmiechała. Zresztą, nawet gdybym dostała się jakimś niezwykłym sposobem do pociągu, to nie miałam pieniędzy ani dokumentów, a wolałam uniknąć kłopotów związanych z brakiem biletu. Pozostała mi próba złapania stopa. Ryzyko było spore - samotna, zmęczona i - powiem nieskromnie - dość ładna dziewczyna zatrzymująca losowy samochód... Powiedzmy, że nie należy to do sytuacji najbezpieczniejszych. Zwłaszcza, kiedy rzeczona dziewczyna jest w dodatku ranna. Ale bądźmy szczerzy - nie bardzo miałam wybór. Mogłam jeszcze siąść i zapłakać, ale jakoś nie miałam na to ochoty. W końcu zebrałam w sobie całą dostępną odwagę (no dobrze, więcej w tym było desperacji) i zamachałam ręką na nadjeżdżający samochód. Miałam szczęście - za kółkiem nieco rozklekotanej, niebieskiej skody siedział sympatycznie wyglądający starszy pan - nie wydawało się, by miał stanowić zagrożenie. Po krótkiej wymianie zdań staruszek zgodził się podwieźć mnie do Podkowy Leśnej, skąd mogłabym później złapać pociąg do Warszawy. Nie zastanawiałam się wtedy, za co miałabym kupić bilet na ów pociąg, zależało mi przede wszystkim na oddaleniu się od wrót do Gąszczu i hipotetycznego zagrożenia w postaci ścigającej mnie Pani. Mężczyzna był bardzo miły. Wyraźnie martwił się, sugerował wizytę u lekarza - faktycznie, rany od Cierni nie wyglądały za dobrze - i na policji. Uznał mnie zapewne za ofiarę gwałtu, czemu się szczególnie nie dziwię. Sama na jego miejscu doszłabym do podobnych wniosków. Brakowało mi obecności drugiego człowieka, w czasie niewoli rzadko kiedy miałam okazję do spotkania kogokolwiek poza moją Panią, nie miałam jednak siły, by podtrzymywać konwersację. Staruszek najwyraźniej zrozumiał, bo po chwili zamilkł i mogłam w spokoju pogapić się bezmyślnie w przesuwający się za oknem widok. W pewnym momencie mój wzrok spoczął na lusterku i mało nie zemdlałam z wrażenia. Nie oglądałam swojej własnej twarzy przez dziesięć lat. I przez chwilę nie byłam pewna, czy odbicie w lustrze rzeczywiście przedstawia mnie. Nie, jednak ja - w porządku, może i wiele zapomniałam, ale swoje własne rysy pamiętam wystarczająco dobrze. Z tym że dałabym sobie rękę uciąć, że przed porwaniem byłam blondynką. I z całą pewnością nigdy nie farbowałam włosów na granatowo. Że już nie wspomnę o tatuażu pokrywającym niemal całą lewą połowę twarzy. Cudownie. Po prostu cudownie. Czy moja Pani naprawdę nie mogła poprzestać na odebraniu mi dziesięciu lat życia, musiała jeszcze eksperymentować z moją twarzą? Z drugiej strony, to niezwykłe, że staruszek zdaje się nie zwracać uwagi na mój cokolwiek ekscentryczny wygląd. Może niedowidzi? Ale jak by wtedy prowadził samochód? Spokojnie dziewczyno, po prostu bądź wdzięczna, że nie zadaje żadnych pytań, na które nie możesz odpowiedzieć. Najlepiej bądź wdzięczna, że w ogóle nie zadaje żadnych pytań. Ciesz się chwilą spokoju, wszystko zmierza przecież ku lepszemu, prawda?

Tak, jasne. Niestety, życie nie jest takie proste. Kotłujące się we mnie emocje w końcu musiały znaleźć ujście, co też uczyniły przy najbliższej dogodnej okazji. Coś we mnie pękło, gdy ten przemiły staruszek dawał mi pieniądze na bilet do Warszawy i w chwilę później płakałam jak mała dziewczynka. Tak wiele sprzecznych uczuć i myśli kłębiło się wtedy w mojej głowie... Radość z w końcu odzyskanej wolności. Żal za straconymi latami. Nadzieja na powrót do domu. Strach, że nie zdołam się na nowo dopasować do "zwyczajnego" życia. Zażenowanie, że muszę liczyć na pomoc innych ludzi. I wdzięczność, bardzo dużo wdzięczności. Zastanawia mnie, czy ten staruszek zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mi pomógł. Nie tylko podwózką i pieniędzmi - zwyczajnym dobrym słowem, troską, chęcią pomocy... W czasie niewoli tak bardzo brakowało mi ludzi, że teraz nawet najmniejszy gest życzliwości był dla mnie czymś niezwykle ważnym. "Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie" - trzymając się tej myśli jak koła ratunkowego wsiadłam do pociągu do Warszawy.

Nagły wybuch płaczu w połączeniu z życzliwością staruszka z początku oczyściły moją głową z niechcianych myśli. Nie trwało to jednak długo - pierwszy wrócił strach przed pogonią, zaraz po nim poczucie zagubienia i niepewność. W porządku, dojadę do Warszawy i co dalej? Mam wrócić do domu? Jeśli tak, to do którego - tam, gdzie mieszkałam z Andrzejem, czy do moich rodziców? A co jeśli się wyprowadzili? Minęło w końcu dziesięć lat... Czy jeszcze mnie szukają? Może uznano mnie za zmarłą? Andrzej już na pewno ułożył sobie życie z jakąś inną dziewczyną... Pocieszające było to, że najwyraźniej nikt nie zwracał uwagi na mój dziwaczny wygląd. Niestety, nie wystarczająco pocieszające. Pogrążona w niewesołych myślach dojechałam na stację WKD Śródmieście. Odpowiedź na pytanie "no i co teraz?" nasunęła się zaskakująco szybko - zapach dworcowego jedzenia przypomniał mi o tym, jak przeraźliwie jestem głodna. Skoncentrujmy się zatem na priorytetach i skombinujmy jakieś pożywienie. Przy okazji da nam to chwilowy luksus nie szukania odpowiedzi na pytania takie jak "i co dalej?", "dokąd mam teraz iść?" i podobnych. Byle nie wybiegać myślami za daleko w przyszłość, bo to się może źle skończyć. Nie życzymy sobie kolejnych napadów histerii, oj nie. A zatem po kolei, krok po kroczku. Najpierw należy pozyskać fundusze - większość pieniędzy, które dostałam od staruszka, wydałam na bilet kolejowy. Mój Boże, nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedykolwiek będę musiała żebrać. Rodzice chyba spaliliby się ze wstydu, widząc swoją jedyną córkę w takiej sytuacji. Zresztą, mnie samej nie było łatwo prosić obcych ludzi o pieniądze na jedzenie. To... naprawdę dziwne uczucie. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę do tego zmuszona. Dzięki Bogu, już drugi zaczepiony człowiek wysypał mi na rękę garść drobniaków. Żując bułeczkę próbowałam sobie przypomnieć, jak dojechać z centrum do domu moich rodziców. Trochę się bałam spotkania z nimi. Oczywiście tęskniłam, bardzo tęskniłam! Ale... Wciąż nie byłam pewna, czy będę w stanie dopasować się po tym wszystkim, co mnie spotkało. Poza tym, jak właściwie wytłumaczyć, gdzie byłam przez te wszystkie lata? Nie mogłam przecież powiedzieć prawdy... Zamyślona krążyłam bez wyraźnego celu po dworcu, aż w którymś momencie potrącił mnie jakiś człowiek. Niby nic wielkiego, ale gdy podniosłam wzrok, przysięgam, serce na chwilę stanęło mi z wrażenia. Mężczyzna był ogromny. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam kogoś tak wielkiego. Jakby tego było mało, skóra mężczyzny przypominała metal, a wymruczane "przepraszam" przypominało bardziej górską lawinę, niż zwyczajny ludzki głos. Zaskoczona, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie niczego sensownego, poza wydukanym "Kim pan, na Boga...?" Olbrzym spojrzał na mnie zaskoczony i wskazawszy na moje rany wymruczał coś o "joggingu przez Gąszcz". Nie usłyszałam dokładnie, byłam zbyt przerażona - po początkowym zdumieniu pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, było "znaleźli mnie! Moja Pani mnie znalazła!". Ale nie, jednak nie - mężczyzna wyraźnie widział mnie po raz pierwszy w życiu i był zaskoczony moim widokiem. Poza tym, choć może głupio to zabrzmi, wydawał się sympatyczny, jak na przeszło dwumetrowego faceta o metalowej skórze. Nie żebym miała jakieś doświadczenie w tej materii. Tak czy siak, kiedy wprost zapytał, czy ja aby czasem dopiero co nie uciekłam, musiałam potwierdzić i zaakceptować jego ofertę pomocy. Nie miałam już siły myśleć, nie miałam siły działać, nie miałam siły na cokolwiek. A ten człowiek (musiałam założyć, że człowiek) oferował mi podwiezienie do miejsca, gdzie mogłabym w spokoju się wyspać i przyzwyczaić do myśli, że udało mi się wrócić. I może nawet miałabym dość czasu, by wymyślić, co dalej z tym fantem zrobić. Może. Ale to jutro, nie dziś, nie dziś, pozwólcie mi zasnąć i nie myśleć przez możliwie całą noc...

Pozwolili.

c.d.n.

sobota, 12 września 2009

Kim byłam, kim jestem

Robin.
Moje nowe imię.

Wciąż czuję się dziwnie. Jeszcze wczoraj, ba! jeszcze dziś rano byłam Anną. Miałam dom, rodzinę, ukochanego mężczyznę, nawet jeśli przez długi czas nie miałam z nimi kontaktu. Wierzyłam, że na mnie czekali, że ucieszą się z mojego powrotu! Że będę mogła odpocząć i wylizać rany, że uda mi się zapomnieć o koszmarze, który przeżyłam!
Mój Boże, jak bardzo się myliłam...
Chochoł zajął moje miejsce. Idealna kopia stworzona przez Fae, wyposażona w moje wspomnienia i charakter. W dodatku kopia świadoma mojego istnienia - i święcie przekonana, że jest "tą prawdziwą" mną. W dodatku moja rodzina zapewne wskazałaby mnie jako "uzurpatorkę". Teoretycznie wprawdzie mogłabym spróbować zająć miejsce Chochoła... Ale najpierw musiałabym ją zabić lub zlecić zabójstwo. ...Przyznaję, że ta myśl przez krótką chwilę wydała mi się kusząca. Jednak... Nie mogłabym zabić żywej, rozumnej istoty. Może i Chochoł jest tylko kukłą, stworzoną na moje podobieństwo - ale jest kukłą, która wierzy w swoją "prawdziwość". Widziałam łzy w jej oczach. Myślę, że naprawdę cierpiała, że się mnie bała. Andrzej, moi rodzice są z nią szczęśliwi. I powiedzmy sobie szczerze - kto powiedział, że to ona nie ma racji? Może rzeczywiście to ja jestem sztucznym tworem, zabawką w rękach Fae? W takim przypadku "usunięcie" Chochoła czyniłoby ze mnie morderczynię. A wtedy, obawiam się, mielibyśmy dwa trupy, bo zapewne nie zniosłabym wyrzutów sumienia. Innymi słowy, mogę zapomnieć o powrocie do dawnego życia. Nie ma dla mnie żadnej drogi powrotu do bycia Anną.
Będę zatem Robin.

Kim jest Robin? Aby to zrozumieć, należy najpierw zrozumieć, kim była Anna. Trudno mi o tym pisać, pobyt w Arkadii zatarł tak wiele wspomnień... Przyznam, że to dość bolesne - prawie nie pamiętam życia sprzed porwania, zresztą samej niewoli też nie bardzo. Nie zapomniałam jednak wszystkiego. Pamiętam matkę załamującą ręce nad małym, kredkowym potworem, z radością "ozdabiającym" wszystkie ściany w domu i ojca opowiadającego o zwyczajach innych krajów. Pamiętam ciotkę, dziwiącą się, jakim cudem nie odziedziczyłam predyspozycji do nauk ścisłych po rodzicach. Długie dyskusje na temat wyboru studiów i konieczności znalezienia sobie "prawdziwego zawodu". Radość, kiedy w końcu ojciec zaakceptował moje marzenia o malarstwie. Przyjaciółkę - jak miała na imię? - z którą oblewałam dostanie się na wymarzone ASP. Śmiech Andrzeja, jego cudowne oczy i czułość pocałunków. Żarty o tym, jak to kocham malarstwo bardziej od niego. I całkiem już poważne deklaracje, że chciałby spędzić ze mną życie, moją radość i zachwycone "tak".
Pamiętam, że byłam szczęśliwa.

Wszystko się zmieniło w maju 2007 roku. To miała być zwyczajna wycieczka w plener, Andrzej i ja chcieliśmy odpocząć trochę od miastowego zgiełku, przygotować się psychicznie na czekającą mnie w czerwcu obronę. Wtedy pojawiła się ona. Miała ogromne, niezwykłe oczy i podawała się za malarkę. Wymogła na mnie obietnicę, miałam ją odwiedzić i obejrzeć jej kolekcję obrazów. Gdybym tylko wiedziała, co to będzie oznaczać! Ale raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć, a przysięga złożona Fae wiąże mocniej niż najsilniejsze więzy. Nie mogłam zrobić nic innego, niż tylko pójść za moją nową Panią do nieznanego świata, zwanego Arkadią.

Dziesięć lat. Dziesięć lat wypełnionych przeraźliwą samotnością, niewyobrażalnym bólem i pięknem nie do opisania. Codziennie malowałam jeden obraz dla mojej Pani. Codziennie zasypiałam w przekonaniu, że nie zniosę następnego dnia, że ból mnie złamie, że umrę w tej niepojętej, podobnej do snu krainie - moja Pani najwyraźniej głęboko wierzyła, że prawdziwy artysta musi cierpieć. I codziennie rano wstawałam, brałam pędzle i farby i z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego cudu, który będę mogła zobaczyć i utrwalić na płótnie. Pamiętam mój pierwszy obraz w tej szalonej krainie. Po początkowym otumanieniu zaczęłam zdawać sobie sprawę ze swojego obecnego położenia - porwana nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo po co. Byłam naprawdę przerażona, gdy Pani stanęła przede mną po raz pierwszy i kazała podążać za sobą. A potem kazała mi przekroczyć drzwi i namalować to, co za nimi zobaczę. Płakałam, malując ten pierwszy obraz. Bo czegoś tak cudownego nie widziałam przez całe życie. Bo moje umiejętności nie były wystarczające, by oddać to piękno na płótnie. Bo chciałam pokazać to innym, pokazać to moim najbliższym. Bo ten cudowny widok niemalże wypalał mi oczy. A potem przyszły kolejne obrazy. Każdy był inny i każdy był równie zachwycający - ale to ten pierwszy wywarł na mnie największe wrażenie.
Mogłabym całkowicie zatracić się w tym szaleństwie nieopisanych wspaniałości i bólu nie do zniesienia, mogłabym na zawsze zapomnieć o dawnym życiu i świecie, z którego pochodzę - gdyby nie pomoc innego człowieka. Niewiele pamiętam, wydaje mi się, że też był niewolnikiem Pani. To on rozbudził we mnie tęsknotę za domem, w momencie, gdy sama już prawie nic nie pamiętałam. To dzięki niemu mogłam uciec. Dziś jestem z powrotem w Warszawie - i choć może nie jest tak różowo, jak bym chciała, to jednak żyję. Jestem cała, zdrowa i - przede wszystkim - nareszcie wolna. Kimkolwiek był tamten człowiek, jestem mu winna dozgonną wdzięczność. Tylko dzięki niemu wczesnym rankiem 1 kwietnia 2009 roku pojawiłam się na leśnej drodze w okolicach Podkowy Leśnej i po raz pierwszy od dziesięciu lat odetchnęłam powietrzem mojego ojczystego świata.

c.d.n.