piątek, 18 września 2009

Powrót

Historia mojej ucieczki z Arkadii to w dużej mierze opowieść o ludzkiej życzliwości. Nigdy nie wyzwoliłabym się spod mocy Pani bez pomocy. Podobnie, zapewne nigdy nie dotarłabym do Warszawy, gdybym nie napotkała na swojej drodze dobrego człowieka. Po przekroczeniu wrót do naszego świata byłam kompletnie wyczerpana - nic dziwnego zresztą, przeprawa przez Gąszcz nie należy do rzeczy najprostszych. Czym jest Gąszcz? No tak, nie wspominałam wcześniej - pomiędzy tym a tamtym światem znajduje się cierniowy las. Żeby być precyzyjnym - cierniowy las pełen niebezpieczeństw, o jakich się wam nawet nie śniło. Począwszy od - dość oczywistych - cierni (choć właściwie powinnam pisać Cierni. Naprawdę zasługują na wielką literę), poprzez hobgobliny, na Prawdziwych Fae skończywszy. A przecież istnieją jeszcze niezliczone nienazwane zagrożenia, czekające tylko na chwilę nieuwagi nieszczęśnika zagubionego wśród Cierni. Nawet trzymając się ścieżek, nigdy nie można być pewnym bezpieczeństwa. A powiedzmy sobie szczerze - w czasie ucieczki z Arkadii mało kto jest na tyle przytomny, by pilnować ścieżki... Nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo krążyłam po Gąszczu, nim odnalazłam wyjście. Kilka godzin, czy może kilka tygodni? Nie wiem, ile razy myliłam drogę... Wiem tylko, że gdy w końcu się wydostałam - poraniona przez Ciernie, kompletnie wycieńczona i nadal przerażona myślą o pogoni - naprawdę nie miałam dość sił, by samotnie dostać się do Warszawy. Dzięki Bogu, znałam miejsce, w którym wylądowałam - ta sama ścieżka doprowadziła mnie i Andrzeja na tamtą pamiętną polanę, na której po raz pierwszy spotkałam moją Panią. Z jednej strony poczułam ulgę - w końcu w "normalnym" świecie - z drugiej strony, bałam się, że skoro mnie udało się przedrzeć przez Gąszcz - choć wtedy jeszcze nie znałam jego nazwy - to mojej Pani tym bardziej nie powinno to sprawiać problemów. Z ogromnym trudem bardziej dopełzłam niż doszłam do drogi i torów kolejowych. Wprawdzie czułam się już nieco lepiej, niż zaraz po wydostaniu się z Gąszczu, nadal jednak nie byłabym w stanie dojść do jakiejkolwiek cywilizacji. Usiadłam przy drodze i rozważyłam wszystkie możliwości. Jedną wykluczyłam od razu - na piechotę nie dam rady, kropka. Druga odpadła równie szybko - pociąg nie zwolni specjalnie dla mnie, a perspektywa rozpaćkania się pod kołami nieszczególnie mi się uśmiechała. Zresztą, nawet gdybym dostała się jakimś niezwykłym sposobem do pociągu, to nie miałam pieniędzy ani dokumentów, a wolałam uniknąć kłopotów związanych z brakiem biletu. Pozostała mi próba złapania stopa. Ryzyko było spore - samotna, zmęczona i - powiem nieskromnie - dość ładna dziewczyna zatrzymująca losowy samochód... Powiedzmy, że nie należy to do sytuacji najbezpieczniejszych. Zwłaszcza, kiedy rzeczona dziewczyna jest w dodatku ranna. Ale bądźmy szczerzy - nie bardzo miałam wybór. Mogłam jeszcze siąść i zapłakać, ale jakoś nie miałam na to ochoty. W końcu zebrałam w sobie całą dostępną odwagę (no dobrze, więcej w tym było desperacji) i zamachałam ręką na nadjeżdżający samochód. Miałam szczęście - za kółkiem nieco rozklekotanej, niebieskiej skody siedział sympatycznie wyglądający starszy pan - nie wydawało się, by miał stanowić zagrożenie. Po krótkiej wymianie zdań staruszek zgodził się podwieźć mnie do Podkowy Leśnej, skąd mogłabym później złapać pociąg do Warszawy. Nie zastanawiałam się wtedy, za co miałabym kupić bilet na ów pociąg, zależało mi przede wszystkim na oddaleniu się od wrót do Gąszczu i hipotetycznego zagrożenia w postaci ścigającej mnie Pani. Mężczyzna był bardzo miły. Wyraźnie martwił się, sugerował wizytę u lekarza - faktycznie, rany od Cierni nie wyglądały za dobrze - i na policji. Uznał mnie zapewne za ofiarę gwałtu, czemu się szczególnie nie dziwię. Sama na jego miejscu doszłabym do podobnych wniosków. Brakowało mi obecności drugiego człowieka, w czasie niewoli rzadko kiedy miałam okazję do spotkania kogokolwiek poza moją Panią, nie miałam jednak siły, by podtrzymywać konwersację. Staruszek najwyraźniej zrozumiał, bo po chwili zamilkł i mogłam w spokoju pogapić się bezmyślnie w przesuwający się za oknem widok. W pewnym momencie mój wzrok spoczął na lusterku i mało nie zemdlałam z wrażenia. Nie oglądałam swojej własnej twarzy przez dziesięć lat. I przez chwilę nie byłam pewna, czy odbicie w lustrze rzeczywiście przedstawia mnie. Nie, jednak ja - w porządku, może i wiele zapomniałam, ale swoje własne rysy pamiętam wystarczająco dobrze. Z tym że dałabym sobie rękę uciąć, że przed porwaniem byłam blondynką. I z całą pewnością nigdy nie farbowałam włosów na granatowo. Że już nie wspomnę o tatuażu pokrywającym niemal całą lewą połowę twarzy. Cudownie. Po prostu cudownie. Czy moja Pani naprawdę nie mogła poprzestać na odebraniu mi dziesięciu lat życia, musiała jeszcze eksperymentować z moją twarzą? Z drugiej strony, to niezwykłe, że staruszek zdaje się nie zwracać uwagi na mój cokolwiek ekscentryczny wygląd. Może niedowidzi? Ale jak by wtedy prowadził samochód? Spokojnie dziewczyno, po prostu bądź wdzięczna, że nie zadaje żadnych pytań, na które nie możesz odpowiedzieć. Najlepiej bądź wdzięczna, że w ogóle nie zadaje żadnych pytań. Ciesz się chwilą spokoju, wszystko zmierza przecież ku lepszemu, prawda?

Tak, jasne. Niestety, życie nie jest takie proste. Kotłujące się we mnie emocje w końcu musiały znaleźć ujście, co też uczyniły przy najbliższej dogodnej okazji. Coś we mnie pękło, gdy ten przemiły staruszek dawał mi pieniądze na bilet do Warszawy i w chwilę później płakałam jak mała dziewczynka. Tak wiele sprzecznych uczuć i myśli kłębiło się wtedy w mojej głowie... Radość z w końcu odzyskanej wolności. Żal za straconymi latami. Nadzieja na powrót do domu. Strach, że nie zdołam się na nowo dopasować do "zwyczajnego" życia. Zażenowanie, że muszę liczyć na pomoc innych ludzi. I wdzięczność, bardzo dużo wdzięczności. Zastanawia mnie, czy ten staruszek zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mi pomógł. Nie tylko podwózką i pieniędzmi - zwyczajnym dobrym słowem, troską, chęcią pomocy... W czasie niewoli tak bardzo brakowało mi ludzi, że teraz nawet najmniejszy gest życzliwości był dla mnie czymś niezwykle ważnym. "Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie" - trzymając się tej myśli jak koła ratunkowego wsiadłam do pociągu do Warszawy.

Nagły wybuch płaczu w połączeniu z życzliwością staruszka z początku oczyściły moją głową z niechcianych myśli. Nie trwało to jednak długo - pierwszy wrócił strach przed pogonią, zaraz po nim poczucie zagubienia i niepewność. W porządku, dojadę do Warszawy i co dalej? Mam wrócić do domu? Jeśli tak, to do którego - tam, gdzie mieszkałam z Andrzejem, czy do moich rodziców? A co jeśli się wyprowadzili? Minęło w końcu dziesięć lat... Czy jeszcze mnie szukają? Może uznano mnie za zmarłą? Andrzej już na pewno ułożył sobie życie z jakąś inną dziewczyną... Pocieszające było to, że najwyraźniej nikt nie zwracał uwagi na mój dziwaczny wygląd. Niestety, nie wystarczająco pocieszające. Pogrążona w niewesołych myślach dojechałam na stację WKD Śródmieście. Odpowiedź na pytanie "no i co teraz?" nasunęła się zaskakująco szybko - zapach dworcowego jedzenia przypomniał mi o tym, jak przeraźliwie jestem głodna. Skoncentrujmy się zatem na priorytetach i skombinujmy jakieś pożywienie. Przy okazji da nam to chwilowy luksus nie szukania odpowiedzi na pytania takie jak "i co dalej?", "dokąd mam teraz iść?" i podobnych. Byle nie wybiegać myślami za daleko w przyszłość, bo to się może źle skończyć. Nie życzymy sobie kolejnych napadów histerii, oj nie. A zatem po kolei, krok po kroczku. Najpierw należy pozyskać fundusze - większość pieniędzy, które dostałam od staruszka, wydałam na bilet kolejowy. Mój Boże, nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedykolwiek będę musiała żebrać. Rodzice chyba spaliliby się ze wstydu, widząc swoją jedyną córkę w takiej sytuacji. Zresztą, mnie samej nie było łatwo prosić obcych ludzi o pieniądze na jedzenie. To... naprawdę dziwne uczucie. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę do tego zmuszona. Dzięki Bogu, już drugi zaczepiony człowiek wysypał mi na rękę garść drobniaków. Żując bułeczkę próbowałam sobie przypomnieć, jak dojechać z centrum do domu moich rodziców. Trochę się bałam spotkania z nimi. Oczywiście tęskniłam, bardzo tęskniłam! Ale... Wciąż nie byłam pewna, czy będę w stanie dopasować się po tym wszystkim, co mnie spotkało. Poza tym, jak właściwie wytłumaczyć, gdzie byłam przez te wszystkie lata? Nie mogłam przecież powiedzieć prawdy... Zamyślona krążyłam bez wyraźnego celu po dworcu, aż w którymś momencie potrącił mnie jakiś człowiek. Niby nic wielkiego, ale gdy podniosłam wzrok, przysięgam, serce na chwilę stanęło mi z wrażenia. Mężczyzna był ogromny. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam kogoś tak wielkiego. Jakby tego było mało, skóra mężczyzny przypominała metal, a wymruczane "przepraszam" przypominało bardziej górską lawinę, niż zwyczajny ludzki głos. Zaskoczona, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie niczego sensownego, poza wydukanym "Kim pan, na Boga...?" Olbrzym spojrzał na mnie zaskoczony i wskazawszy na moje rany wymruczał coś o "joggingu przez Gąszcz". Nie usłyszałam dokładnie, byłam zbyt przerażona - po początkowym zdumieniu pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, było "znaleźli mnie! Moja Pani mnie znalazła!". Ale nie, jednak nie - mężczyzna wyraźnie widział mnie po raz pierwszy w życiu i był zaskoczony moim widokiem. Poza tym, choć może głupio to zabrzmi, wydawał się sympatyczny, jak na przeszło dwumetrowego faceta o metalowej skórze. Nie żebym miała jakieś doświadczenie w tej materii. Tak czy siak, kiedy wprost zapytał, czy ja aby czasem dopiero co nie uciekłam, musiałam potwierdzić i zaakceptować jego ofertę pomocy. Nie miałam już siły myśleć, nie miałam siły działać, nie miałam siły na cokolwiek. A ten człowiek (musiałam założyć, że człowiek) oferował mi podwiezienie do miejsca, gdzie mogłabym w spokoju się wyspać i przyzwyczaić do myśli, że udało mi się wrócić. I może nawet miałabym dość czasu, by wymyślić, co dalej z tym fantem zrobić. Może. Ale to jutro, nie dziś, nie dziś, pozwólcie mi zasnąć i nie myśleć przez możliwie całą noc...

Pozwolili.

c.d.n.

sobota, 12 września 2009

Kim byłam, kim jestem

Robin.
Moje nowe imię.

Wciąż czuję się dziwnie. Jeszcze wczoraj, ba! jeszcze dziś rano byłam Anną. Miałam dom, rodzinę, ukochanego mężczyznę, nawet jeśli przez długi czas nie miałam z nimi kontaktu. Wierzyłam, że na mnie czekali, że ucieszą się z mojego powrotu! Że będę mogła odpocząć i wylizać rany, że uda mi się zapomnieć o koszmarze, który przeżyłam!
Mój Boże, jak bardzo się myliłam...
Chochoł zajął moje miejsce. Idealna kopia stworzona przez Fae, wyposażona w moje wspomnienia i charakter. W dodatku kopia świadoma mojego istnienia - i święcie przekonana, że jest "tą prawdziwą" mną. W dodatku moja rodzina zapewne wskazałaby mnie jako "uzurpatorkę". Teoretycznie wprawdzie mogłabym spróbować zająć miejsce Chochoła... Ale najpierw musiałabym ją zabić lub zlecić zabójstwo. ...Przyznaję, że ta myśl przez krótką chwilę wydała mi się kusząca. Jednak... Nie mogłabym zabić żywej, rozumnej istoty. Może i Chochoł jest tylko kukłą, stworzoną na moje podobieństwo - ale jest kukłą, która wierzy w swoją "prawdziwość". Widziałam łzy w jej oczach. Myślę, że naprawdę cierpiała, że się mnie bała. Andrzej, moi rodzice są z nią szczęśliwi. I powiedzmy sobie szczerze - kto powiedział, że to ona nie ma racji? Może rzeczywiście to ja jestem sztucznym tworem, zabawką w rękach Fae? W takim przypadku "usunięcie" Chochoła czyniłoby ze mnie morderczynię. A wtedy, obawiam się, mielibyśmy dwa trupy, bo zapewne nie zniosłabym wyrzutów sumienia. Innymi słowy, mogę zapomnieć o powrocie do dawnego życia. Nie ma dla mnie żadnej drogi powrotu do bycia Anną.
Będę zatem Robin.

Kim jest Robin? Aby to zrozumieć, należy najpierw zrozumieć, kim była Anna. Trudno mi o tym pisać, pobyt w Arkadii zatarł tak wiele wspomnień... Przyznam, że to dość bolesne - prawie nie pamiętam życia sprzed porwania, zresztą samej niewoli też nie bardzo. Nie zapomniałam jednak wszystkiego. Pamiętam matkę załamującą ręce nad małym, kredkowym potworem, z radością "ozdabiającym" wszystkie ściany w domu i ojca opowiadającego o zwyczajach innych krajów. Pamiętam ciotkę, dziwiącą się, jakim cudem nie odziedziczyłam predyspozycji do nauk ścisłych po rodzicach. Długie dyskusje na temat wyboru studiów i konieczności znalezienia sobie "prawdziwego zawodu". Radość, kiedy w końcu ojciec zaakceptował moje marzenia o malarstwie. Przyjaciółkę - jak miała na imię? - z którą oblewałam dostanie się na wymarzone ASP. Śmiech Andrzeja, jego cudowne oczy i czułość pocałunków. Żarty o tym, jak to kocham malarstwo bardziej od niego. I całkiem już poważne deklaracje, że chciałby spędzić ze mną życie, moją radość i zachwycone "tak".
Pamiętam, że byłam szczęśliwa.

Wszystko się zmieniło w maju 2007 roku. To miała być zwyczajna wycieczka w plener, Andrzej i ja chcieliśmy odpocząć trochę od miastowego zgiełku, przygotować się psychicznie na czekającą mnie w czerwcu obronę. Wtedy pojawiła się ona. Miała ogromne, niezwykłe oczy i podawała się za malarkę. Wymogła na mnie obietnicę, miałam ją odwiedzić i obejrzeć jej kolekcję obrazów. Gdybym tylko wiedziała, co to będzie oznaczać! Ale raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć, a przysięga złożona Fae wiąże mocniej niż najsilniejsze więzy. Nie mogłam zrobić nic innego, niż tylko pójść za moją nową Panią do nieznanego świata, zwanego Arkadią.

Dziesięć lat. Dziesięć lat wypełnionych przeraźliwą samotnością, niewyobrażalnym bólem i pięknem nie do opisania. Codziennie malowałam jeden obraz dla mojej Pani. Codziennie zasypiałam w przekonaniu, że nie zniosę następnego dnia, że ból mnie złamie, że umrę w tej niepojętej, podobnej do snu krainie - moja Pani najwyraźniej głęboko wierzyła, że prawdziwy artysta musi cierpieć. I codziennie rano wstawałam, brałam pędzle i farby i z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego cudu, który będę mogła zobaczyć i utrwalić na płótnie. Pamiętam mój pierwszy obraz w tej szalonej krainie. Po początkowym otumanieniu zaczęłam zdawać sobie sprawę ze swojego obecnego położenia - porwana nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo po co. Byłam naprawdę przerażona, gdy Pani stanęła przede mną po raz pierwszy i kazała podążać za sobą. A potem kazała mi przekroczyć drzwi i namalować to, co za nimi zobaczę. Płakałam, malując ten pierwszy obraz. Bo czegoś tak cudownego nie widziałam przez całe życie. Bo moje umiejętności nie były wystarczające, by oddać to piękno na płótnie. Bo chciałam pokazać to innym, pokazać to moim najbliższym. Bo ten cudowny widok niemalże wypalał mi oczy. A potem przyszły kolejne obrazy. Każdy był inny i każdy był równie zachwycający - ale to ten pierwszy wywarł na mnie największe wrażenie.
Mogłabym całkowicie zatracić się w tym szaleństwie nieopisanych wspaniałości i bólu nie do zniesienia, mogłabym na zawsze zapomnieć o dawnym życiu i świecie, z którego pochodzę - gdyby nie pomoc innego człowieka. Niewiele pamiętam, wydaje mi się, że też był niewolnikiem Pani. To on rozbudził we mnie tęsknotę za domem, w momencie, gdy sama już prawie nic nie pamiętałam. To dzięki niemu mogłam uciec. Dziś jestem z powrotem w Warszawie - i choć może nie jest tak różowo, jak bym chciała, to jednak żyję. Jestem cała, zdrowa i - przede wszystkim - nareszcie wolna. Kimkolwiek był tamten człowiek, jestem mu winna dozgonną wdzięczność. Tylko dzięki niemu wczesnym rankiem 1 kwietnia 2009 roku pojawiłam się na leśnej drodze w okolicach Podkowy Leśnej i po raz pierwszy od dziesięciu lat odetchnęłam powietrzem mojego ojczystego świata.

c.d.n.