niedziela, 22 listopada 2009

Paradox po raz pierwszy

Notka odautorska: Ze względu na różne wesołe czynniki czas akcji został przesunięty na kwiecień 2009 roku. Poprawka w poprzednich notkach pojawi się za tzw. niedługo (czyli za jakiś kwadransik). Więcej zmian w chronologii nie przewiduje się. Poza tym pragnę podziękować Ysenowi i Vodhowi za pomoc z tą notką, która w pewnym momencie śniła mi się po nocach i próbowała zjeść mój mózg. Gdyby nie ich pomoc, chyba nigdy nie przeszłabym przez ten koszmarny kawałek gdzieś w połowie...

To, co miało być krótką drzemką, ostatecznie przeciągnęło się do piętnastej. Następnego dnia. Przespałam trzydzieści godzin i, prawdę mówiąc, nadal byłam śpiąca. Z trudem zwlokłam się z łóżka i rozglądając się bezmyślnie po pokoju próbowałam poskładać wspomnienia z dnia poprzedniego w jakiś logiczny ciąg zdarzeń. Olbrzym o metalowej skórze - ostatecznie nie zapytałam go o imię - odstawił mnie do kawiarni koło Łazienek, jak to ujął "prowadzonej przez naszych". "Ktoś z naszych" okazał się bardzo szczupłą dziewczyną z wielkim, rozłożystym kwiatem róży zamiast włosów. Nie miałam już siły się dziwić. Kobieta bez zbędnych pytań poprowadziła mnie na tyły kawiarni, gdzie mogłam w spokoju się umyć i opatrzyć rany. Wkrótce wylądowałam w niedużym, prosto urządzonym pokoiku. Może trochę za mało światła jak na mój gust, ale to akurat było do przewidzenia, kawiarnia znajdowała się w suterenie. Zresztą naprawdę nie byłam w pozycji do narzekania. W pokoju było łóżko. Szerokie, całkiem wygodne i przynajmniej na jakiś czas całkowicie do mojej dyspozycji. Więcej naprawdę nie było mi trzeba do szczęścia. Po niedługim czasie spałam już jak dziecko, rozkoszując się zapachem czystej pościeli i chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Oczywiście tuż po przebudzeniu nie wiedziałam jeszcze, że moja drzemka trwała przeszło dobę. Ale cóż, bądźmy szczerzy, nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tak wielu rzeczy...
Dłuższą chwilę zajęło mi zebranie w sobie dość odwagi, by wyściubić nos z pokoju. W końcu jednak otworzyłam drzwi i wyszłam na wyjątkowo psychodeliczny korytarz. Kafelkowa szachownica zdawała się poruszać - może i złudzenie optyczne, ale bardzo niepokojące złudzenie optyczne - a dziwaczny wzór na ścianach tylko dopełniał upiornego wrażenia. Z trudem zwalczyłam w sobie chęć powrotu do względnego bezpieczeństwa pokoju i wciąż pełna obaw skierowałam się do głównego pomieszczenia kawiarni. Muszę przyznać, że lokal wywoływał całkiem interesujące wrażenie. Pierwsze w oczy rzuciły się książki. Całe mnóstwo książek poupychanych na licznych półkach wiszących na chyba wszystkich ścianach. Oprócz tego sporo plakatów ze smokami, elfami i zielonymi ludzikami strzelającymi do dzielnych astronautów. Jednym słowem - knajpa fantastów. Umiejscowienie w suterenie tylko dodawało jej niezwykłości. Z zamglonych wspomnień poprzedniego życia udało mi się wyciągnąć nazwę tego miejsca - kawiarnia Paradox. Byłam tu kiedyś z Andrzejem, z okazji jakiegoś zlotu miłośników fantastyki. Andrzej uwielbiał science-fiction, potrafił godzinami zanudzać mnie opowieściami o statkach kosmicznych i innych wielkich robotach... Przy stolikach siedziało kilkoro ludzi - tak, tym razem na pewno ludzi, w żaden sposób nie wyróżniali się wyglądem od przeciętnego Jana Kowalskiego - ogólnie jednak w kawiarni było raczej pustawo. Za barem stała poznana poprzedniego dnia kelnerka. Wcześniej nie zwracałam szczególnej uwagi na otoczenie i zauważyłam tylko kwiat na jej głowie. Teraz mogłam przyjrzeć się jej dokładniej i muszę przyznać, że był to dość przyjemny widok. Róża - gdyż tak brzmi jej imię - choć nie sposób nazwać jej klasyczną pięknością, jest naprawdę ładną kobietą. Trochę ode mnie wyższa - co akurat nie jest szczególnie trudne przy moim niecałym półtora metra wzrostu - i bardzo smukła, w pewien dziwny sposób rzeczywiście przypominała kwiat, od którego wzięła imię. Miała wyjątkowo duże, brązowe oczy, otoczone siateczką bardzo długich rzęs. Wokół niej unosiła się subtelna woń kwiatowych perfum - choć w sumie nie mam pewności, czy to czasem nie jej "naturalny" zapach, koniec końców, ma różę na głowie. Miała też ładnie wykrojone usta, pociągnięte szminką w kolorze jej "włosów" i wyjątkowo ciepły uśmiech, którym powitała mnie, gdy ostrożnie zbliżyłam się do baru.
- Dzień dobry śpiąca królewno! Już się zastanawiałam, czy wszystko w porządku, przespałaś mnóstwo czasu. - Jej wysoki głos (śpiewałaby na pewno sopranem) brzmiał dość zwyczajnie, a zarazem zadziwiająco sympatycznie. To jeden z tych głosów, które nawet w deszczowy, poniedziałkowy poranek potrafią sprawić, by "dzień dobry!" brzmiało wesoło i nastrajało optymistycznie. Właśnie wtedy uchwyciłam też zapach smażonej jajecznicy - i przysięgam, nie mam pojęcia dlaczego nie wyczułam tego zapachu wcześniej. Błyskawicznie uzmysłowił mi, że wprost umieram z głodu. Róża ze śmiechem nałożyła mi solidną porcję, tłumacząc, że przynajmniej chwilowo nie muszę się niczym niepokoić, jestem wśród przyjaciół i że dopóki nie znajdę sobie lepszego miejsca mogę zatrzymać się w Paradoxie. Jak się okazało, nie jestem jedyna, która została porwana przez Fae. W samej Warszawie mieszka coś koło setki ludzi, którym udało się uciec z Arkadii i którzy sami siebie nazywają Odmieńcami. Którzy rozumieją, przez co przeszłam, przeżyli podobny koszmar, wiedzą, co to znaczy być niewolnikiem Fae. Nie potrafię nawet wyrazić ogromu ulgi, jaką poczułam. Wciąż miałam duże problemy z odnalezieniem się na nowo w tym świecie, nie zniknęły również obawy związane z powrotem do rodzinnego domu. Jakby mało było mojej niepewności, czy będę jeszcze pasować do "zwyczajnego" życia, to przecież po dziesięciu latach mogli już dawno uznać mnie za zmarłą... Świadomość, że nie muszę samotnie borykać się z tym wszystkim, była jak plaster na udręczoną duszę. Podejrzewam, że duży wpływ na poprawę mojego samopoczucia miała sama Róża, która jest osobą niezwykle ciepłą i sympatyczną. Po zaledwie kilku minutach rozmowy byłam już prawie zupełnie spokojna. Oczywiście, wszystko co dobre kiedyś się kończy - na chwilę tylko uśpione lęki natychmiast powróciły, gdy Róża oznajmiła, że musi wyjść. Mój niepokój musiał wyraźnie pojawić się na mojej twarzy, bo Róża od razu pospieszyła z wyjaśnieniami - że bardzo jej przykro, że naprawdę chciałaby poświęcić mi więcej czasu, ale dzisiaj akurat nie może i że jutro mi wszystko wyjaśni... Rzuciła jeszcze kilka słów otuchy, wcisnęła mi do ręki nieduże zawiniątko ("klucze do pokoju i trochę grosza. I nie przejmuj się, to dla nas żaden problem") i nawet się nie zorientowałam, jak zostałam sama...
Tylko spokojnie, panuję nad sytuacją. Bo panuję, prawda?!
No dobrze, bądźmy racjonalni. A przynajmniej postarajmy się być. Z Różą czy bez - jestem w końcu dorosłą, rozsądną kobietą, mieszkałam w Warszawie od urodzenia, dam sobie przecież radę przez jeden wieczór. Nie takie rzeczy się robiło. Tylko co ja mam teraz ze sobą zrobić? Siedzieć sama w Paradoxie aż uświerknę? O nie, chyba bym zwariowała do końca - bo zupełnie normalna to ja po tym wszystkim już na pewno nie jestem. Zbyt długo tkwiłam w samotności, mając jedynie moją Panią za towarzystwo. Wyjść gdzieś, do ludzi, zająć się czymś, pozbierać myśli...
Z początku nie miałam żadnego konkretnego celu na myśli, po prostu chciałam się przespacerować i uporządkować trochę chaos panujący w mojej głowie.W którymś momencie pomyślałam jednak, że skoro już udało mi się wrócić, to powinnam zaopatrzyć się w zestaw przedmiotów niezbędnych do przeżycia. Co w moim przypadku oznaczało wycieczkę na Mazowiecką, do sklepu dla plastyków. Tak, wiem, nie musicie mi mówić, że to chore. Artyści tak mają, nieodwracalna skaza w mózgu, nic nie poradzę. Niepokoiłam się trochę, czy będę w stanie dalej malować po tym, przez co przeszłam z rozkazu mojej Pani, czy będę w stanie czerpać z tego taką samą radość, jak przed porwaniem. Doszłam jednak do wniosku, że nie przekonam się, jeśli nie spróbuję. W drodze rozmyślałam nad swoją obecną sytuacją. Oczywiście, jak najszybciej chciałam spotkać się z rodziną i z Andrzejem (no dobrze - przede wszystkim z Andrzejem), pytanie brzmiało, co to znaczy "jak najszybciej". Cały czas bałam się konfrontacji - pobyt w Arkadii zmienił mnie tak bardzo, poza tym nie było mnie tak długo... Być może to głupie z mojej strony, ale naprawdę bałam się reakcji moich bliskich. Poza tym, co miałabym im powiedzieć? Przecież nie prawdę... Ostatecznie postanowiłam poczekać z powrotem do domu, dopóki nie porozmawiam na spokojnie z kimś, kto też przeszedł ten koszmar. Może mają jakieś wskazówki, podzielą się doświadczeniami, pomogą przystosować się na nowo do życia w tym świecie... Zresztą, dzisiaj i tak musiałam wrócić do Paradoxu, czułabym się niezręcznie tak po prostu znikając bez słowa.
W końcu dotarłam na Mazowiecką i, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, sklep stał dokładnie tam, gdzie stał przed moim porwaniem. Ku mojemu jeszcze większemu szczęściu sklep był otwarty, a moje wcześniejsze obawy w kwestii malarstwa okazały się nieuzasadnione. Szczerząc się jak głupi do sera (w tym przypadku do kredek) sprawdziłam, ile właściwie pieniędzy dostałam od Róży. Na chwilę mnie przytkało, kiedy w niedużym woreczku zobaczyłam nieco ponad trzy tysiące złotych. W porządku, spodziewałam się, że na szkicownik i parę ołówków starczy, ale że tyle... Z trudem stłumiłam ochotę wydania całej sumy na farby i sztalugę i ograniczyłam się do rzeczy absolutnie niezbędnych - w końcu dopóki nie wrócę do domu lepiej nie obładowywać się sprzętem, poza tym i tak chciałam zwrócić Róży pieniądze, gdy tylko będę w stanie. Nie zmienia to faktu, że kompletowanie tych "absolutnie najpotrzebniejszych" rzeczy zajęło mi dobre pół godziny, a mogłabym pewnie siedzieć w sklepie jeszcze dłużej. Kiedy w końcu zdecydowałam się na powrót, wszystkie moje dotychczasowe lęki i problemy dziwnym trafem zniknęły. Z szerokim uśmiechem na ustach i głową w końcu wolną od trosk udałam się z powrotem w stronę Paradoxu.
Niestety, jak się okazało, los mnie nie kocha. No dobrze, trochę w tym mojej winy - nie byłam szczególnie uważna, a kiedy w zamyśleniu wpadłam na jakiegoś mężczyznę było już za późno. W jednej chwili stałam otoczona przez kilku dość niesympatycznie wyglądających wyrostków, z których jeden mówił coś o nabitych siniakach, drogich szpitalach i wyskakiwaniu z kasy. W jednej chwili całe szczęście wynikłe z zakupów gdzieś się ulotniło. Kompletnie przerażona nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa, nie mówiąc już nawet o jakimś sensownym działaniu. W duchu przeklinałam swoje gapiostwo i głupotę, przez którą nie zostawiłam części gotówki w Paradoxie. Z moich ust wyrwał się krótki okrzyk, kiedy jeden z napastników wyrwał mi torbę z zakupami z rąk. Śmiech chłopaków nie wróżył nic dobrego...
I wtedy stał się cud.
Choć wciąż trudno mi w to uwierzyć, ratunek zawdzięczam kobiecie. Słowa "co tu się dzieje?" na chwilę zbiły napastników z tropu. Szybko odzyskali animusz, gdy zorientowali się, że to tylko jedna kobieta. Jak się okazało - niesłusznie. Gdy nieznajoma, całkowicie niewzruszona przewagą liczebną, wyraziła swoje powątpiewanie w tłumaczenia o kłótni z dziewczyną, jeden z otaczających mnie chłopaków zaatakował. Ułamek sekundy później leżał na chodniku. Kolejny próbował szczęścia z takim samym skutkiem. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak to się stało, wszystko działo się tak szybko... Zaledwie chwilę później niedoszli rabusie zniknęli gdzieś za rogiem, a niski, kobiecy głos pytał, czy nic mi nie jest.
Mało nie usiadłam z wrażenia. Kobieta była odmieńcem! Doprawdy, jakie są szanse, że w ciągu dwóch dni zupełnym przypadkiem spotkam w Warszawie dwóch uciekinierów z Arkadii? A jednak, zdarzyło się. Przede mną stała niewiarygodnie wręcz piękna kobieta. W gruncie rzeczy nie różniła się bardzo od zwykłego człowieka, miała jednak zaostrzone uszy, jak u elfów, i nieduże kwiatki we włosach. Na tle ciemnobrązowych fal wyraźnie odznaczało się szerokie, zielone pasmo. Kobieta była też bardzo wysoka, musiała mieć ze 180 cm. Muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażeniem - z pewnością w sporej mierze z powodu adrenaliny. Wokół kobiety zdawała się unosić aura ogromnej siły i pewności siebie...
- Mam na imię Alicja, choć tacy jak my nazywają mnie Genevieve.
Musiałam wyglądać idiotycznie, gapiąc się na moją wybawicielkę jak na jakieś arcydzieło. Ale w pewnym sensie, była arcydziełem. Kiedy pochyliła się nieco nade mną, dostrzegłam jej niesamowite, złote oczy. Chyba nawet lekko się zarumieniłam, gdy skomplementowała barwę moich. Wprawdzie byłam przekonana, że kiedy wychodziłam były niebieskie, nie czerwone, ale...
Odprowadziła mnie do Paradoxu. Genevieve z radością przyjęła wiadomość, że jestem "nowa" i zadeklarowała chęć pomocy, gdybym czegoś potrzebowała. Zaproponowała mi również lekcje fechtunku (które zresztą prowadzi), argumentując, że będę czuła się pewniej, jeśli będę wiedziała jak się bronić. Nie rozmawiałyśmy dużo, byłam jeszcze zbyt roztrzęsiona po napadzie. Ale gdy dotarłyśmy w końcu do kawiarni zdarzyło się coś... nie do końca dla mnie zrozumiałego. Oczywiście, wszystkie wydarzenia z tamtego dnia sprawiły, że nie zorientowałam się, że coś nie gra, dopóki nie zamknęły się za mną drzwi do Paradoxu, ale...
Powiedziała: "Spokojnych, ciepłych snów, Robin."
Dlaczego Robin? Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że przybiorę takie imię, nie wiedziałam nawet, że będę musiała w ogóle przybierać nowe imię! Dla Genevieve wydawało się to być jednak zupełnie naturalne, jakbym po prostu przedstawiła się jej takim imieniem. Nie rozumiałam tego wtedy i nadal nie do końca rozumiem... Wiedziałam tylko tyle, że ta kobieta mnie fascynuje. Do tego stopnia, że spędziłam resztę wieczoru wypróbowując nowe nabytki. Kiedy w końcu usnęłam, na stoliku leżał dość dopracowany szkic portretu...

c.d.n.