środa, 21 września 2011

Decyzje, decyzje, decyzje...

Dzisiejszą notkę dedykuję Irian, która od paru miesięcy bez przerwy mi truje, żebym coś napisała. Gdyby nie ona, pewnie bym rzuciła w cholerę. Dzięki.

Zaskakujące, jak szybko przyzwyczaiłam się do nowego imienia. Myślałby kto, że przyjdzie mi to z większym trudem - w końcu po dawnym życiu pozostało mi chyba tylko imię. A jednak, odkąd stałam się Robin, czułam się... spokojniejsza. Jakbym w końcu, w całym tych chaosie i zagubieniu, odnalazła coś stałego, bezpiecznego i... właściwego? Chciałoby się powiedzieć "znajomego", ale przecież nikt wcześniej nie nazywał mnie w ten sposób - Genevieve była pierwsza. Oczywiście z tym "spokojniejsza" nie należy przesadzać - nadal byłam, delikatnie mówiąc, przybita wydarzeniami poprzedniego dnia. Spotkanie z Chochołem, z tą drugą mną, bardzo mną wstrząsnęło. W jednej chwili straciłam nadzieję na powrót do domu, do rodziny. Z drugiej strony, zmusiło mnie to do przemyślenia sytuacji. Musiałam uporządkować emocje i myśli, zdecydować, komu mogę ufać i co powinnam teraz zrobić ze swoim życiem. Krótko mówiąc: wziąć się w garść. Łatwo powiedzieć, nie?

Stąd wzięła się idea pamiętnika. Opisanie trudnych przeżyć pozwala spojrzeć na nie z pewnego dystansu. A powiedzmy sobie szczerze, z całą pewnością wydarzenia ostatnich dni do najprzyjemniejszych nie należały. Większość dnia spędziłam pisząc w "moim" pokoju na tyłach Paradoxu. I muszę przyznać, że przyniosło mi to ukojenie, przynajmniej częściowe. W miarę jak słowa spływały na papier, czułam jak opadają ze mnie emocje, wydarzenia nabierają nowych znaczeń, dają się oswoić, zrozumieć... a we mnie, słowo po słowie, rodzi się siła, by stanąć na własnych nogach, wziąć życie we własne ręce i zacząć je na nowo.

Przyznaję, że straciłam poczucie czasu i gdy Róża zapukała do moich drzwi, ze zdziwieniem odkryłam, że minęła piąta. Kelnerka z wyraźną troską w głosie zaczęła dopytywać się o moje samopoczucie - nic dziwnego, biorąc pod uwagę okoliczności ostatniego wieczoru. Zapewniłam ją, że już mi lepiej i że nadal jestem zainteresowana wyjściem do galerii... Tak drodzy państwo, zdecydowałam się zaufać Róży - zresztą, Odmieńcom w ogólności również. Przynajmniej na razie. Że niby jestem naiwna? Może. W końcu mój Chochoł mógł mieć rację, może faktycznie pakuję się prosto w pułapkę Fae... Prawda jednak jest taka, że cokolwiek bym nie mówiła o braniu się w garść, byciu silną i innych wielkich słowach, nadal potrzebowałam wsparcia. Odmieńcy jak dotąd zaoferowali mi posiłek i dach nad głową, pieniądze "na start", Róża wspominała coś o zdobyciu nowych dokumentów... I, przede wszystkim, dużo zrozumienia, dobroci, może nawet przyjaźni? Mając do wyboru niepewność co do intencji moich dobroczyńców, a kompletne osamotnienie w całym tym chaosie... Decyzja wydaje się oczywista.

Pozostała mi jeszcze przynajmniej jedna istotna sprawa do przemyślenia. Przyznaję, że nie przyszło mi to do głowy, dopóki Róża nie wspomniała, że galeria jest dziś zamknięta z powodu Niedzieli Palmowej.

Niespodzianka, jestem katoliczką. Zdziwieni? Ja wiem, że ostatnimi czasy jest to rzadkość wśród ludzi w moim wieku, ale naprawdę zdarzają się jeszcze takie dinozaury. Moi rodzice byli wierzący, tak zostałam wychowana i w moim życiu nie zdarzyło się jeszcze nic, co by zachwiało moją wiarą. Aż do teraz. Nie wiem, czy potrafiłabym wyobrazić sobie miejsce bardziej pozbawione Boga niż Arkadia. Tyle cierpienia, samotności, szaleństwa... i tyle piękna. Ocieram się o herezję, wiem. Jednak jakaś część mnie tęskniła za okrutnym urokiem tej krainy, jakaś część chciała tam wrócić, nawet jeśli równocześnie trzęsła się z przerażenia. Czy można nazywać się dzieckiem Boga tęskniąc przy tym za piekłem?

Spacer na Krakowskie Przedmieście upłynął bez żadnych niespodzianek, do Bazyliki Świętego Krzyża dotarłam więc dłuższą chwilę przed rozpoczęciem mszy. Wolałabym wprawdzie odwiedzić moją dawną parafię, ale nie chciałam ryzykować - w końcu ktoś mógłby mnie rozpoznać. Skoro i tak nie mam powrotu do tamtego życia, lepiej nie prowokować niezręcznych pytań. Będę musiała się przyzwyczaić do życia w ukryciu, do unikania znajomych miejsc. Może faktycznie powinnam pójść za "radą" mojego Chochoła i wyjechać z miasta? Myślałam o niej, podziwiając witraże bazyliki. Jaka jest? Czy jest szczęśliwa? Chciałabym ją kiedyś poznać. W sumie to zabawne, ale cały czas myślę o niej, jak o całkowicie odrębnej osobie, nie jak o mojej kopii. Sprawiała wrażenie bardzo... ludzkiej. No właśnie, ludzkiej - powiedziała, że to ona jest "tą prawdziwą". Ciekawe, czy naprawdę w to wierzy, czy może to tylko historyjka wymyślona, by się mnie pozbyć? I ile jest w tym prawdy. Znaczy, żeby nie było - nie uważam, żebym to ja była konstruktem Fae. Wiem, przez co przeszłam, wiem kim jestem. Ale pamiętam też drogę przez Gąszcz, Ciernie rozrywające ciało i duszę. Wiem, ta rozrywana dusza brzmi dziwnie. Ale naprawdę tak się czułam, nadal czuję - jakbym była niekompletna. Nie jestem już taka jak kiedyś. Czy po tym wszystkim wciąż mogę nazywać się człowiekiem? Być może ona będzie teraz lepsza w byciu mną niż ja? Nie pamiętam nawet imion moich rodziców...

To wszystko sprawiało, że w czasie mszy czułam się trochę nie na miejscu. Siedziałam w kącie, ściskając w dłoniach niedużą palemkę kupioną przed kościołem od harcerzy i modliłam się o spokój ducha. Niepewna własnego człowieczeństwa, wciąż przestraszona i zagubiona, potrzebowałam jakiegoś... znaku. Czegoś, czym mogłabym się kierować w tym nowym życiu. Siły napędowej. Kurcze, nawet nie wiem, jak dokładnie to ująć. Jakkolwiek jednak by tego nie nazwać, w kościele tego nie odnalazłam. Do Eucharystii nie przystąpiłam.

Wychodząc z kościoła w zamyśleniu omal nie wpadłam na siedzące na chodniku ośmioletnie może cyganiątko płci nieokreślonej. Dziecko prezentowało sobą obraz nędzy i rozpaczy - szarobrązowe, podarte ubranie, rozczochrane włosy, brudna buzia... W ciemnych oczach malca odbijał się płomień trzymanej przezeń zapałki. Żal ścisnął mi serce. Nie tak dawno jeszcze sama musiałam prosić przechodniów o parę groszy - w moim przypadku była to jednak jednorazowa sytuacja. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, jak to jest żyć z żebrów. Wysupłałam z kieszeni pięciozłotówkę i dałam dziecku, pytając, czy nie mogę mu jakoś pomóc. Jedyną odpowiedzią jaką uzyskałam było przeczące kiwnięcie głową i nieco nieobecne spojrzenie dużych, ciemnych oczu. Kolejne pytania nie doczekały się niczego więcej, ostrzeżenie przed zabawą ogniem również zostało zignorowane. Szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewna czy dziecko w ogóle zdawało sobie sprawę z mojej obecności - sprawiało wrażenie kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Uznałam, że nic tu po mnie i odwróciłam się, starając się nie zwracać uwagi na zimny dreszcz przebiegający mi po plecach. Nie potrafię wyjaśnić czemu, ale cała sytuacja zaniepokoiła mnie. Zdążyłam postawić może dwa kroki, gdy usłyszałam brzęk monety uderzającej o bruk. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą siedziało dziecko, została tylko przybrudzona pięciozłotówka i wypalona zapałka. Cóż, piątak to piątak, skoro dzieciak wzgardził, szkoda żeby się miało zmarnować...
 
Gdy podniosłam monetę, na krótką chwilę zobaczyłam samą siebie.
 
Wzdrygnęłam się. Wrażenie było niesamowite, jakbym nagle rozdwoiła się i stanęła obok, by po chwili znowu wrócić do własnej głowy. Dziwne i, szczerze mówiąc, niezbyt przyjemne. Przez moment dochodziłam do siebie, próbując zwalczyć nagłe zawroty głowy. Potem... Niewiele pamiętam z drogi do Paradoxu. Urywki jakichś wizji, świat oglądany z kilku perspektyw naraz, jakbym była pogrążona w koszmarnym półśnie. W jednej chwili szłam jedną z warszawskich ulic, w drugiej leżałam przygnieciona stertą ciężkiego materiału, w jeszcze innej wszystkim co widziałam było niebo. Dźwięki, raz wyraźne, to znowu przytłumione, chłód metalu na twarzy, krzyk jakiegoś mężczyzny, narzekającego na pijaństwo młodzieży... Traciłam kontakt z rzeczywistością. Nie wiem, jak trafiłam do Paradoxu, ani jak długo trwała moja podróż. Wiem, że gdy w końcu zamknęły się za mną drzwi, w kawiarni było prawie pusto. Za barem stała nieznana mi "zwykła" kobieta, zapewne zmienniczka Róży, w tyle sali siedziało może dwóch klientów. Bardzo dobrze, przynajmniej nie zrobiłam z siebie widowiska przed dużą grupą ludzi... Barmanka - niech będzie błogosławiona - widząc wyraz mojej twarzy i słysząc rozpaczliwe "muszę pogadać z Różą" bez słowa podała mi szklankę whisky i pobiegła po dziewczynę. Alkohol pomógł na krótką chwilę, po chwili jednak wróciły zaburzenia perspektywy. Upadłam, siedziałam przy barze, patrzyłam na samą siebie z jakiejś absurdalnej wysokości... Strach, paraliżujący strach - to Fae, na pewno to jakaś sztuczka mająca zaciągnąć mnie z powrotem do Arkadii! Jednak, choć nie było to łatwe, w tym natłoku wrażeń i obrazów, zaczęłam w końcu dostrzegać wzór. Zapach perfum Róży przywrócił mnie rzeczywistości na dość długo, bym zdołała wykrztusić "moneta". Potem... pamiętam drogę na tyły Paradoxu, małe trzęsienie ziemi, gdy Róża wyciągała monetę z mojej kurtki leżącej na podłodze przy barze i krzyk, mój własny krzyk, że nie wrócę tam, nie chcę, nie do Arkadii, swoją własną, pobladłą twarz widzianą z perspektywy monety... Utratę przytomności przyjęłam z wielką wdzięcznością.

***

Obudził mnie zapach kwiatów i koszmarny ból głowy. Przynajmniej przestałam zamieniać się miejscami z tą cholerną monetą. Powinnam była wiedzieć lepiej, ten dzieciak był jakiś dziwny... Leżałam na łóżku w moim pokoju, obok siedziała zatroskana Genevieve. Niemal natychmiast spostrzegła, że się ocknęłam. Ciepłą, delikatną dłonią gładziła mnie po policzku, szepcząc uspokajające słowa. Nie wiedziała, czy to faktycznie jakaś arkadyjska magia. Nie wiedziała, czy naprawdę jest czego się bać. Tak wiele niewiadomych, tyle niepewności... A wszystko przez głupią monetę! Gdy Genevieve przytuliła mnie, zapewniając, że nikomu nie pozwoli mnie skrzywdzić, puściły mi wszelkie hamulce i rozpłakałam się w głos. Razem ze łzami uchodziło ze mnie napięcie, emocje opadały, aż pozostało tylko jedno uczucie.

Gniew.

Mam dosyć bezsilności. Nie chcę już więcej się bać. Nie chcę zawsze polegać na innych. Nie dam sobą więcej pomiatać. Muszę nauczyć się bronić. Stać się silniejsza. I, paradoksalnie, by to osiągnąć znowu będę potrzebowała pomocy.

Genevieve zgodziła się nauczyć mnie fechtunku.