Dzisiejszą notkę sponsorują literki Ś jak "święta", S jak "sesja" oraz D jak "Dragon Age". Kupcie tę grę. Warto.
Jedną z rzeczy, do których będę musiała się przyzwyczaić po powrocie, jest mój nowy wygląd. Rankiem, trzeciego dnia na wolności, spędziłam dobry kwadrans w łazience, przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze. Bynajmniej nie kierowała mną kobieca próżność - raczej niedowierzanie. Niby nie powinnam się dziwić, w końcu widziałam już, co pobyt w Arkadii może zrobić z ludźmi - przynajmniej nie mam kwiatu zamiast włosów, jak Róża. Ale oglądanie takich zmian na sobie to zupełnie co innego. Tatuaż, jak się okazało, pokrywał nie tylko moją twarz. Fantazyjne wzory wiły się przez niemal całą lewą połowę ciała, zdobiły także prawą rękę. Jednak, jakkolwiek niezwykłe nie byłoby nagłe pojawienie się tatuażu na ciele, nie to najbardziej przykuwało wzrok. Włosy. Co z nimi? Otóż problem tkwi w ich kolorze. Gdy wchodziłam do łazienki były pomarańczowe. Kilka chwil później były niebieskie, by w końcu przybrać barwę mojej zielonej bluzki. Spontaniczne zmiany koloru objęły również oczy. Przy tym wszystkim delikatnie zaostrzone uszy były naprawdę nic nie znaczącym detalem. Myślę, że teraz łatwo już zrozumieć, dlaczego przez tyle czasu gapiłam się w lustro. Całe szczęście, że zwykli ludzie nie widzą prawdziwych twarzy uciekinierów z Arkadii. Poprzedniego dnia Róża opowiedziała mi, jak to działa. Mien, czyli prawdziwy wygląd odmieńca skrywany jest przed ludzkim wzrokiem przez Maskę. W sumie domyślałam się tego, w końcu nikt mnie nie zaczepiał na mieście... Przy czym odmieńcy także mogą dostrzec Maskę, jeśli tylko tego zechcą. I muszę przyznać, że niezwykle krzepiące było, gdy zobaczyłam swoją własną, tak znajomą, tak ludzką twarz - może kolor włosów i oczu był jakby... intensywniejszy, ale to nadal byłam ja. Nie jestem w stanie wyrazić słowami, jak ważne to dla mnie było.
W końcu głód wygnał mnie do głównej części kawiarni. Uśmiechnęłam się, gdy za ladą dostrzegłam Różę. Dużo jeszcze wody w Wiśle upłynie, zanim zacznę znowu czuć się pewnie w Warszawie, ale widok znajomej, przyjaznej twarzy o poranku dodawał mi otuchy. Z początku byłam trochę zła, że poprzedniego dnia zostawiła mnie samą, ale nie trwało to długo. Wyraźnie ucieszyła się, gdy mnie zobaczyła i już po chwili rozmawiałyśmy jak stare przyjaciółki. Niezwykle poprawiło mi to humor - jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, która najbardziej doskwierała mi w niewoli, byłaby to samotność, dlatego teraz niezwykle doceniałam każdy kontakt z innym, przyjaznym człowiekiem. W trakcie pogawędki nie trudno było zauważyć, że Róża jest czymś poirytowana. Zapytana jako powód swego zdenerwowania wskazała "tych wariatów z Dworu Jesieni", których wybryki wygnały ją z kawiarni poprzedniego wieczoru. Opowiedziała mi pokrótce o czterech Dworach, na które podzielona jest społeczność odmieńców. Celowość tego podziału Róża wyjaśniła różnicami w podejściu uciekinierów do niewoli i pobytu w Arkadii. Niektórych wiąże strach przed ponownym porwaniem - znaczy, strach większy niż w przypadku pozostałych, bo akurat ten lęk łączy wszystkich odmieńców - ci lądują w Dworze Zimy. Ci, którzy wolą stawić czoła potencjalnemu niebezpieczeństwu gromadzą się pod sztandarem Lata. Są jeszcze tacy jak Róża z Dworu Wiosny, którzy szukają radości w życiu, starają się nie pamiętać o okrucieństwach Fae. I w końcu Jesień, sprawiająca tyle problemów Jesień, zbierająca tych, którzy pragną poskromić moc Arkadii i kształtować rzeczywistość na własną modłę, tak jak robią to Fae w swojej domenie. A czasem mają akurat kaprys wykorzystać swoje niezwykłe zdolności do dziwnie rozumianej zabawy - co objawia się na przykład potężnym gradobiciem w środku kwietnia. W takiej sytuacji nie dziwiłam się szczególnie zdenerwowaniu Róży. Doprawdy, jak można być tak nieodpowiedzialnym... Oczywiście zainteresowały mnie te "zdolności", których tak beztrosko nadużywali członkowie Dworu Jesieni - byłam ciekawa, czy ja również wyniosłam z Arkadii coś więcej niż tylko kolorystycznie niezdecydowane włosy. Róża zapewniła mnie, że ja także mam nieco większe możliwości niż przeciętny człowiek, była jednak w pracy i nie za bardzo miała czas, by wdawać się w szczegóły. Zasugerowała mi wizytę u innego odmieńca - antykwariusza imieniem Łukasz - który z chęcią opowie mi więcej o społeczności odmieńców i wszystkich tych zmianach, które zaszły w moim życiu. Ucieszyłam się, że w końcu znajdę odpowiedzi na chociaż część dręczących mnie pytań. A skoro o pytaniach mowa, to istniało jeszcze jedno, które domagało się wyjaśnienia.
Genevieve i jej zaskakujące pożegnanie. Powiedzmy sobie szczerze, to dość nietypowe, kiedy ledwo co poznana kobieta, o której właściwie nic nie wiem, zwraca się do mnie nie moim imieniem. W porządku, niby się nie przedstawiałam, ale skąd jej się w ogóle wziął taki pomysł? Róża, spytana, czy kojarzy Genevieve, w pierwszej chwili roześmiała się serdecznie. Przyznaję, że z początku trochę mnie to spłoszyło - a bo to ja wiem, czemu to powód do śmiechu? Może nieświadomie strzeliłam jakąś gafę, albo moja tajemnicza wybawicielka jest jakaś dziwna? Ale nie, chyba po prostu dawno nikt nie zadał jej podobnego pytania, odparła bowiem, że każdy odmieniec w Warszawie zna Genevieve. Zapewniła mnie również, że to dobra kobieta - i cokolwiek miałoby to oznaczać, zabrzmiało dość krzepiąco. Róża z niezwykłym zainteresowaniem wysłuchała opowieści o mojej niefortunnej przygodzie z bandytami, wyraźnie ożywiając się przy fragmencie z nowym imieniem. Gdy skończyłam, przez chwilę rozważała coś w milczeniu, by w końcu spytać, co ja właściwie sądzę o imieniu "Robin". Tu akurat odpowiedź była dość prosta - podpasowało mi niemal od razu, choć właściwie nie potrafię powiedzieć dlaczego. Oczywiście, wtedy jeszcze nie myślałam o nim w kontekście nowego imienia - ale podobało mi się. Róża powiedziała, że praktycznie każdy odmieniec, z bardzo nielicznymi wyjątkami, posiada takie właśnie drugie imię, niektórzy wręcz sądzą, że podawanie prawdziwego przynosi pecha. I że jeśli mi się podoba, Genevieve z pewnością się ucieszy, jeśli przyjmę je od niej w podarunku. Najwyraźniej musiała uznać, że z jakiegoś powodu do mnie pasuje. Miałam wrażenie, że Róża nie mówi mi wszystkiego, ale też nie wydawało mi się, by był sens drążyć temat - skoro Róża próbowała coś przede mną ukryć, widocznie miała ku temu jakieś powody. A ja chyba nie czułam się jeszcze dość pewnie, by próbować wyciągać z niej całą prawdę. Poza tym... Chyba po prostu chciałam jej ufać, na tyle by pozwolić jej mieć swoje tajemnice. Może było to głupie i naiwne z mojej strony - ale wiecie co? Mało mnie to obchodzi. Nie chcę przeżyć reszty mojego życia w strachu. Zwyczajnie nie chcę. I kropka.
W końcu doszłam do wniosku, że dość już przeszkadzania Róży w pracy i należałoby zagospodarować jakoś resztę dnia. O piątej miałam spotkać się z Łukaszem, a nadmiar wolnego czasu zamierzałam przynajmniej po części wykorzystać na zakupy. Po wydostaniu się z Gąszczu miałam na sobie to samo ubranie, co w chwili porwania. Czy naprawdę muszę dodawać więcej? Dzięki Bogu, nie wyglądałam aż tak tragicznie, jak bym mogła, biorąc pod uwagę czas spędzony przeze mnie w Arkadii, ale zdecydowanie nie był to wizerunek, jaki chciałabym pokazywać światu. Dzięki pieniądzom otrzymanym od Róży - czy też raczej pożyczonym, zamierzałam je oddać, jak tylko się porządnie na nowo zahaczę w Warszawie - udało mi się uzupełnić garderobę w stopniu wystarczającym, by przetrwać najbliższe dni. Niech Bóg błogosławi ciuchlandy, można w nich dostać prawdziwe perełki za przyzwoitą cenę. Zakupy upłynęły mi w całkiem przyjemnym nastroju i wszystko byłoby cudownie, gdyby nie jeden drobny szczegół, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi.
Daty. Zostałam porwana w maju 2007 roku. Spędziłam w Arkadii dziesięć lat - przynajmniej do tej pory byłam przekonana, że mój pobyt tam tyle trwał. Jakież było moje zdziwienie, gdy na billboardzie reklamującym koncert jakiejś gwiazdeczki, o której w życiu nie słyszałam, zobaczyłam duży napis "2009". Jakby nie patrzeć 2007 plus dziesięć lat to nie wychodzi 2009. Żadną miarą. Niby plakaty mogą wisieć kilka lat, ale przecież nie billboardy w centrum Warszawy... Przez dłuższą chwilę przetrawiałam tę informację, siedząc na ławce i gapiąc się bezmyślnie w przestrzeń. Dwa lata. Nie dziesięć. Dwa. Jedną z przyczyn, dla których nie pojawiłam się w domu od razu po powrocie, był strach przed reakcją rodziny. Po dziesięciu latach mogli już dawno mnie pochować i opłakać. Po dwóch... Może jeszcze mnie szukają? Czekają na mnie? Może...
Nie potrafię nawet powiedzieć, w jaki sposób dotarłam na Żoliborz. Po prostu w którymś momencie stanęłam przed furtką mojego rodzinnego domu. Brakuje mi słów na opisanie, co wtedy czułam. Nic nie odda w pełni tej burzy uczuć, tego mętliku w głowie... Wierzyłam wtedy, naprawdę wierzyłam, że będę mogła tam wrócić, że wszystko będzie tak jak dawniej, że wszystko będzie dobrze. W domu nikogo nie było - w sumie nie powinnam się dziwić, normalny dzień pracy. Ale nie szkodzi. Sam widok domu, ogrodu pielęgnowanego przez mamę, okien mojego pokoju... Przez dobrą godzinę siedziałam na ukruszonym murku naprzeciwko. Kiedy odchodziłam, bogatsza byłam o kilka szkiców i ziarno nadziei, kiełkujące w moim sercu.
Nadzieja nadzieją, ale przed prawdziwym powrotem do domu chciałam jednak porozmawiać z Łukaszem i zabrać tę garstkę swoich rzeczy z Paradoxu. Poza tym, Róża mogłaby się martwić, gdybym tak nagle nie wróciła na noc... Dlatego też o piątej grzecznie stawiłam się w antykwariacie na Kubusia Puchatka, licząc, że uzyskam odpowiedzi na chociaż kilka pytań. Przyznam, że nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać - Róża nie mówiła mi nic o Łukaszu, wiedziałam o nim tylko tyle, że lubi opowiadać. Sam antykwariat wyglądał jak najbardziej stereotypowy antykwariat świata. W słabym oświetleniu półki zdawały się formować labirynt, a zapach starych książek wymieszany z wonią tytoniu przyprawiał o lekki zawrót głowy. Choć może to dziwne, czułam się tam bezpiecznie. Mogłabym tam zaszyć się na kilka godzin z dobrą książką i zwyczajnie zapomnieć o istnieniu całej reszty świata. Ale nie po to tam przyszłam. Gdy przekroczyłam próg, przy drzwiach zadźwięczał nieduży dzwonek, a gdzieś z głębi antykwariatu dobiegł głos sprzedawcy - "Tak, tak, już idę, proszę chwilkę poczekać". W końcu zza góry książek wyszedł niewysoki, bardzo chudy staruszek w grubych okularach. Co ciekawe, miał kruczoczarne włosy - przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo na drugi można było dostrzec, że tak naprawdę głowa mężczyzny pokryta jest mrowiem malutkich literek. Chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, co Arkadia może zrobić z człowiekiem. Gdy wyjaśniłam, że przysłała mnie Róża, Łukasz bardzo się ucieszył. Widać było, że lubi gości, a - jak sam wspomniał - dawno nie pojawił się żaden nowy odmieniec, miło widzieć nowe twarze. Szybko zamknął antykwariat i zaprosił mnie na pogawędkę przy herbacie. Bez oporów podążyłam za nim po absurdalnie długich schodach - zdawało się, że z parteru prowadzą od razu na trzecie piętro - aż do dużych, ciężkich drzwi zamkniętych na klucz. Myślałam, że nie zobaczę już nic bardziej nietypowego od tych nieszczęsnych schodów - jak się okazało, bardzo się myliłam. Za drzwiami ujrzałam bowiem pomieszczenie, które żadną miarą nie mogło zmieścić się w kamienicy. Okrągłe pomieszczenie wysokie było na co najmniej kilka metrów, pod każdą ścianą zaś stały półki z książkami - jakby mało ich było w antykwariacie poniżej. Przyznaję, że na chwilę odebrało mi mowę. Pośrodku komnaty - naprawdę, nie znajduję lepszego słowa - stał nieduży, okrągły stolik i kilka wygodnych foteli. Łukasz gestem zaprosił mnie, abym się rozgościła, po czym poszedł przygotować herbatę. Oczywiście, gdy tylko w końcu usiadł, moim pierwszym pytaniem było "czy to miejsce to pana dzieło?". Ku mojemu zdumieniu, staruszek odpowiedział, że tak naprawdę znajdujemy się w Gąszczu! Jak się okazało, Gąszcz w pewnym stopniu da się oswoić - istnieją w nim wyrwy, coś w rodzaju polan, zwane przez odmieńców Dziuplami. Trudno mi było uwierzyć, że w Gąszczu, tym strasznym Gąszczu, przez który przedzierałam się tak niedawno, można znaleźć miejsca bezpieczne i spokojne. Cóż, powinnam w końcu przyzwyczaić się do myśli, że świat jest znacznie bardziej zadziwiający, niż kiedyś mi się wydawało. Z pewnością jeszcze nie raz będę słuchać z niedowierzaniem o cudach i koszmarach, o jakich mi się nigdy nie śniło...
Łukasz przez długie godziny opowiadał mi o społeczności odmieńców - przez samych Zagubionych zwanej Księstwem Warszawskim. Doprawdy, nie wiem, kto wpadł na taką nazwę, ale musiał mieć dość przewrotne poczucie humoru. Mówił o Dworach, przybliżył mi też problem czasu w Arkadii. Jak się okazało, mój problem "to właściwie jak długo mnie nie było" nie jest czymś specjalnie niezwykłym. Czas w Arkadii, jak wszystko zresztą, nie działa do końca tak, jak w naszym świecie. I tak wieloletnia niewola u Fae może trwać zaledwie minutę czasu ziemskiego - i odwrotnie, po jednym dniu pobytu w Arkadii człowiek może wrócić całe dekady po swoim zniknięciu. Ja wykpiłam się stosunkowo niedużym kosztem. Opowieści Łukasza ciągnęły się naprawdę długo i streszczenie ich wszystkich zajęłoby mi pewnie drugie tyle - zwłaszcza, że staruszek ma tendencje do nieco chaotycznych dygresji. Zbliżała się już jedenasta, gdy rozmowa zeszła na temat mojego powrotu do domu. Łukasz stanowczo odradził mi próby odzyskania dawnego życia. Wtedy nie rozumiałam jeszcze, że kierowała nim wyłącznie troska... Wzburzona zapewniałam, że przecież po to uciekałam z Arkadii, by wrócić do najbliższych, że nie porzucę "tak po prostu" wszystkiego, co kochałam. Że przecież to nie tak miało być! Przyznaję, że wpadłam w lekką histerię. Od nowa układać sobie życie? Bez dokumentów, studiów, bez rodziny? Bez mojego ukochanego Andrzeja? Miałam tak po prostu zapomnieć o tym wszystkim? Nie, nie mogłam tak po prostu się poddać! Może gdybym wcześniej nie odwiedziła domu... Może wtedy byłabym w stanie tak po prostu zacząć od nowa. Ale nie, nie teraz, gdy wiem, że jest do czego wracać! Jutro. Jutro muszę w końcu stawić czoła moim lękom i sięgnąć po to, co utraciłam. Nie mogę cały czas uciekać. Nie mogę!
W końcu pożegnałam się z Łukaszem i bez problemów wróciłam do Paradoxu. Staruszek zachęcił mnie do ponownych odwiedzin i z pewnością kiedyś skorzystam z oferty. Jednak to był intensywny dzień i w tej chwili nie opowieści mi były potrzebne, a kilka godzin zdrowego snu. Że tak powiem, chcieć to ja sobie mogę. Obudziłam się z wrzaskiem jakoś w środku nocy i dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że nie jestem uwięziona w koszmarnym labiryncie półek, że ziemia nie faluje mi pod stopami, że nie słyszę okrutnego głosu mojej Pani... Sen. Tylko sen.
Ha! Żeby to było takie proste! Dłuższą chwilę zajęło mi opanowanie szlochu. Kiedy w końcu uspokoiłam się na tyle, by względnie racjonalnie myśleć, wymknęłam się do kawiarni poszperać w barku. Wiedziałam już, że tej nocy raczej nie zasnę, a jeśli mam jakoś przetrwać do rana, to tak zupełnie na trzeźwo też nie dam rady. Mogłam tak siedzieć przy barku i popijać kieliszek za kieliszkiem aż do rana. A przynajmniej aż do momentu, w którym kieliszek nie wypadł mi z drżącej ręki i nie rozbił się w drobny mak, co wywołało kolejny napad histerycznego szlochu. Dlaczego mnie to spotkało? Czym sobie zasłużyłam na takie cierpienia? Czy nie mogę nawet spokojnie się wyspać, nie nękana koszmarami? Musiałam wyglądać strasznie żałośnie, siedząc tak skulona na podłodze i zalewając się łzami. Może dlatego los się nade mną zlitował? Gdy poczułam dotyk czyichś dłoni na ramionach z początku prawie podskoczyłam ze strachu i zaskoczenia. Po chwili jednak usłyszałam spokojny, kojący głos Genevieve. I do diabła, nie mam pojęcia, co robiła tam o tak pogańskiej porze, ale nie zamierzam narzekać. Była tam, bym mogła wypłakać się na ramieniu kogoś, kto rozumie mój strach. Bym mogła dostrzec światło w mroku, jakkolwiek kiczowato by to nie brzmiało. I bym mogła ponownie zasnąć, pod jej czujnym okiem, czując jak trzyma mnie za rękę, jakbym była małą dziewczynką, bojącą się potworów spod łóżka.
Nigdy więcej nie będę lekceważyć potworów spod łóżka. Przysięgam.
cdn.